SZWECJA
Wpaść do Szwecji choćby na kilka godzin.
Szwecja to właściwie nasz ósmy sąsiad. Chociaż nie mamy nawet skrawka wspólnej granicy to niewielka odległość morska, jaka dzieli nas od tego północnego kraju może być z przymrużeniem oka uznana za taką właśnie granicę. Co wiemy o Szwecji i z czym nam się kojarzy? Dla wielu był i jest to kierunek podróży zarobkowych a ostatnio coraz częściej miejscem, w którym chcemy pomieszkać dłużej. Pomijając jednak wątek finansowy i niezbyt miły historyczny (Sienkiewicz, ”Potop” itp.), to co przeciętny Polak wie o Szwecji?
Dla starszych z nas Szwecja to ABBA i Volvo, dla średniego pokolenia to Roxette i Ikea a dla młodych to kolorowe drewniane domki i przede wszystkim interesujący kraj do zwiedzenia. Wystarczy przepłynąć się promem by zobaczyć ilu młodych krajan wpada do Szwecji na szybkiego lub dłuższego tripa. Nasze doświadczenia ze Szwecją są dosyć skąpe, ponieważ traktowaliśmy ten kraj bardziej, jako jedo lud dwudniowe urozmaicenie pobytu nad Bałtykiem lub jako teren tranzytowy, gdy jechaliśmy gdzieś dalej – chociażby do Kopenhagi. Oczywiście zamierzamy bardziej zagłębić się w ten, co by nie mówić półtora razy większy od Polski kraj.
Podczas naszych krótkich wypadów mogliśmy zagubić się w urokliwych uliczkach Ystad, poczuć weekendowy klimat Trelleborga, poleniuchować na Bałtyckich plażach czy skosztować szwedzkich specjałów.

Ystad, jako dwudziestotysięczne miasto może być ciekawym przerywnikiem naszego wypadu nad polskie morze – jak lubimy nazywać Bałtyk. Tu też są całkiem fajne plaże a samo miasteczko ma swój klimat, zupełnie różniący się od naszych kurortów.


Trelleborg jest trochę większy od Ystad, ale naszym zdaniem zdecydowanie mniej klimatyczny. Przede wszystkim jest to bardzo duży port promowy i mimo sowich niedużych rozmiarów pośpiech w tym mieście jest bardzo odczuwalny.

Swego rodzaju atrakcją Trelleborga może być wybudowany fort obronny na wzór dawnych osad wikingów.


Trelleborg utkwił mi w pamięci z jednego bardzo ważnego powodu. To właśnie w tym mieście po mocno zakrapianej imprezie w miejscowym pubie z muzą na żywo zapragnęliśmy spróbować szwedzkiego specjału – surströmming. Starzy wyjadacze zapewne wiedzą o czym piszę, ale dla większości na nazwa jest zupełnie obca. Śpieszę więc z wyjaśnieniem. Prawie każdy kraj a nawet region ma w swoim menu osobliwe dla obcych specjały. My mamy swój bigos i flaczki, Austriacy sauerkraut (kapusta kwaszona), Tajlandczycy – śmierdzący durian a Szwedzi mają surströmming, czyli kiszone śledzie. Generalnie są to śledzie bałtyckie, które poddawane są około dwumiesięcznej fermentacji w beczkach a potem zamykane w puszkach gdzie „jad” działa dalej. Jeden z miejscowych tłumaczył nam, że w warunkach domowych często pakują je w słoiki i zakopują w ziemi, aby nie dochodziło do nich światło. Jest kilka sposobów podawania tego specyfiku, ale w naszym przypadku wyglądało to tak, że na dziwnym, cienkim kawału chleba rozłożono ugotowane ziemniaki, posypano cebulą i szczypiorkiem a na to mieliśmy położyć te śmierdzące niemiłosiernie śledzie i …..zjeść!!! K A T A S T R O F A !!!

Próbowałem w życiu różnych dziwolągów – śmierdzących, bez smaku, z wyglądu podobnych do …. zupełnie niczego, ale z takim „gównem” jeszcze nie stawałem w szranki. I wiecie co?! PRZEGRAŁEM!!! Ba, żebym to ja sam poległ, ale było nas czterech a w tle jeszcze spora gromadka dopingujących nas oddanych ultrasów i ….. nic nie pomogło! Nikt z naszej czwórki straceńców nie odważył się tego wziąć do dzioba! Nie będę Wam opisywał jak to okrutnie waliło! Lepiej kupcie bilet na prom lub tani lot i skosztujcie sami. Szwecja czeka!