GIBRALTAR
Gibraltar – monkey business na krańcu Europy!
Witanie z Andaluzją i Hiszpanią przeciągnęło się do późnych godzin nocnych. Dziś w planach jest Gibraltar, a my wstaliśmy ledwo żywi. W hotelu pustki, turystów jak na lekarstwo. W ogóle to można było odnieść wrażenie, że jeśli już natknęliśmy się na jakichkolwiek turystów to byli to… Polacy. Jak się dowiedzieliśmy wielu naszych Ziomków wybiera się do Andaluzji na wspinaczkę skałkową. No, nie dziwota! Andaluzja to raj dla wspinaczy! Warunki do uprawiania tego sportu są tutaj, o tej porze roku, wprost wymarzone… „Sielski krajobraz, obfitość słońca, południowa wystawa ścian, łatwe i wygodne dojścia, a przede wszystkim ogromna ilość doskonale ubezpieczonych dróg we wspaniale urzeźbionym wapieniu…” – takie opinie można m. in. przeczytać w Internecie na temat najlepszych tutaj „ogródków wspinaczkowych rozkoszy” jako „doskonałych miejsc do opalania się w pionie”. Podobno jedne z najlepszych terenów do uprawiania tego sportu są w okolicach Kordoby…
A my, zamiast „wspinać się” w dalszą podróż, dopiero zeszliśmy na śniadanie! W takie poranki, po nocnych Polaków rozmowach dla uczestników tych „debat” godzina 9.00 to po prostu szczera noc! Receptą na szybkie przebudzenie jest kawa lub herbatka z cytrynką, lekkie śniadanie i kilkudziesięciominutowy spacer po starej, arabskiej części Rondy. Przechadzka po brukowanych i wyludnionych uliczkach, pośród oświetlonych słońcem białych domków i kamieniczek, z charakterystycznie okratowanymi oknami jest rzeczywiście doskonałym panaceum na nasze wszelkie dolegliwości, a oglądanie tego z najbliższej odległości staje się naturalnym balsamem dla zmęczonych oczu. Ból głowy szybko mija, gdy ogląda się arkadową fasadę ratusza, XIII-wieczną sylwetkę kościoła Santa Maria la Mayor oraz jedną z najstarszych i najważniejszych aren do korridy w Hiszpanii, gdzie walka z bykiem w czasie odbywającej się corocznie we wrześniu Corrida Goyesca jest marzeniem każdego matadora.
Przejazd z Rondy do Gibraltauru – następnego celu naszej wycieczki – to raptem 100 km, ale bardzo krętej drogi przez malownicze góry i wioski, nazywane tutaj pueblos blancos, czyli białe miasteczka. To „znak rozpoznawczy” Andaluzji – białe domy. Niesamowite, że któregoś z mieszkańców tych osad nie korciło, aby kiedyś się wyłamać, wyjść poza ten schemat i zmienić sobie kolor chaty na inny niż biały. Na przykład na żółty lub czerwony. Jeszcze bardziej niesamowite jest to, że wszystkie domy mają również dachy w tym samym kolorze! Ceglastym. Po krótkiej dyskusji o tym zjawisku jednomyślnie doszliśmy do wniosku, że w żadnej z tych miejscowości na pewno nie mieszkają jeszcze Polacy, bo inaczej te ich mieścinki wyglądałyby już niczym tęcza na niebie! No, ale póki co mieszkańcy Andaluzji mogą mieć swoje domki w każdym kolorze, pod warunkiem że będzie to kolor biały!
Kilometrów do przejechania tylko 100, ale czas podróży wydłużył się do 3 godzin! Nie da się jechać non stop, gdy co chwilę człowiek musi (dosłownie!) wysiadać i robić fotki krajobrazów, które zwykle można oglądać tylko w National Geografic. Andaluzja wprost zachwyca widokami. Po drodze jest mnóstwo tzw. „miradorów”, czyli punktów widokowych, gdzie turyści mogą bezpiecznie zaparkować auto i pstryknąć kilka fotek miasteczkom, pagórkom, przełęczom, dolinom, górom, skałom, lasom, rzekom i co tam jeszcze oko obiektywu zdoła uchwycić. W końcu około 60 km przed Gibraltarem, z murów bajkowego pueblo blanco Gaucin, dostrzegamy nareszcie morze i charakterystyczną The Rock – ogromną skałę górującą nad zamorskim terytorium Zjednoczonego Królestwa.
Atrakcje dla turystów rozpoczynają się już od samego wjazdu do Gibraltaru. Po przejechaniu punktu granicznego wjeżdża się na skrzyżowanie z… pasem startowym dla samolotów! To bodajże jedyne lotnisko na świecie, które krzyżuje się z drogą, po której odbywa się normalny ruch samochodowy. Leci sobie samolocik, a tutaj zamykają szlabany jak na przejeździe kolejowym i dalej kierowco nie pojedziesz dopóki tenże samolocik nie wyląduje przed maską twojego autka. Ktoś może kiedyś wpadnie na pomysł wybudowania tunelu pod tym lotniskiem, ale to raczej pieśń przyszłości…
Obowiązkowy punkt programu w Gibraltarze to wjazd kolejką linową na szczyt The Rock – skały wznoszącej się nad miastem 426 metrów ponad poziomem morza. Koszt bileciku góra/dół to prawie 15 EUR, ale mimo że trochę drogo to jednak warto wjechać, bo na szczycie następuje zaskakujące powitanie. A witającymi są… magoty! Bezogonowe, człowiekowate, przesympatyczne, aczkolwiek wyjątkowo nachalne małpy! Są one symbolem Gibraltaru, stąd są objęte pieczołowitą ochroną lokalnych władz. Być może jednym z powodów stałej opieki nad tymi dziko żyjącymi zwierzętami jest legenda, która mówi o tym, że Gibraltar dopóty będzie brytyjski, dopóki żyją w nim magoty! Swoją drogą… trzeba pogratulować świetnego marketingu! Widoczki z wierzchołka góry są imponujące! Podziwia się oczywiście całe miasto, port, lotnisko, ale również Cieśninę Gibraltarską i zarysy Czarnego Lądu. Naprawdę nic dziwnego, że Gibraltar to nadal strategiczny zakątek tej części świata. Mysz się nie prześliźnie, a tym bardziej jakiś „pirat”!
Ostatnio Gibraltar stał się „sławny” z powodu przemytu papierosów do innych państw Unii. Nawet w Polsce były jakieś zatrzymania w tej sprawie. No nic dziwnego! Strefa bezcłowa obowiązująca w Gibraltarze korci przemytników. Na jednym „wagonie” fajek można było „przyciąć” 10 euro, więc ryzykantów nie brakowało. Tylko co z tego?! Forsa zarobiona w taki sposób mogła być zaraz przejęta przez władze Gibraltaru w postaci horrendalnych kar nakładanych na turystów za karmienie magotów na The Rock. Wysokość kary? Bagatela! 500 brytyjskich funtów!!! Monkey business dosłownie i w przenośni!
Żegnamy Gibraltar. Pobyt krótki, ale poza widoczkami, małpkami i skrzyżowaniem z pasem startowym nie ma tutaj dla nas czegoś więcej interesującego i nic tu po nas. Brakuje Gibraltarowi trochę „brytyjskości”. Spodziewaliśmy się chociażby „piętrusów” i londyńskich taksówek, a w tej brytyjskiej eksklawie nawet ruch samochodowy odbywa się prawą stroną. Lekkie rozczarowanie jest. Dodatkowo zniechęca panująca okrutna drożyzna, więc nawet nie zaszczycamy swoją obecnością na kolacji. Mając do wyboru angielską kuchnię za gibraltarskie funty lub andaluzyjskie specjały wybieramy oczywiście paellę oraz małże w hiszpańskiej stolicy wiatrów – Tarifie. Cóż… Oryginalnością, jeśli chodzi o wybór kuchni tym razem nie błysnęliśmy!