CYPR WIOSNĄ

Share on FacebookTweet about this on TwitterPin on PinterestShare on Google+Email this to someone

Kecaj

Zbuntowany Cypr!

        Tegoroczne ferie przypominały mi trochę wakacje na Litwie w roku 2012. A to z tego względu, że, podobnie jak wtedy, cel wyjazdu został ustalony w ostatniej chwili, pomysł na wyprawę rodził się w bólach, a na ostateczną decyzję o wyborze destynacji miał… bunt. Ale co? Jak to? Kecaj? Podróżniczy James Dean jako „Buntownik bez powodu”? Skąd! Mój „bunt” na Cypr był całkowicie uzasadniony, a przyczyna wytłumaczalna, bardzo prozaiczna i dość przyziemna! To pieniądze oczywiście! Ach ta mamona rządzi tym całym zakręconym światem! I moimi podróżami przy okazji!

       Tylko zaraz, chwileczkę… Chciałbym być dobrze zrozumiany! Nie chodzi mi o to, żeby było jak najtaniej. Tu chodzi o stosunek ceny do tego, co się w zamian otrzymuje! No postawcie się proszę choć chwilę w mojej sytuacji… Miałem do dyspozycji tydzień i następujący wybór: wyjazd na narty w Polsce – w Zakopanem lub Białce Tatrzańskiej, gdzie pogoda niepewna a sezon w pełni, co oznacza tłumy na stokach i ceny nieadekwatne do oferowanego standardu lub… kusząca ceną oferta wyjazdu na Cypr, gdzie akurat wiosna w pełni, temperatury powietrza i wody ponad 20ºC, a turystów jak na lekarstwo. Takie to dylematy mnie dopadły przed samymi feriami!

         Na szczęście długo się nie zastanawiałem. Do Zakopca zawsze przecież można skoczyć po raz dwudziesty piąty, a na Cypr…? To byłby pierwszy raz! I być może drugiej okazji by nie było, bo któż to wie co będzie „za rok, za dzień, za chwilę…” jak to kiedyś w jakiejś piosence leciało? No i kliknąłem tam gdzie trzeba i za ile trzeba. I pojechałem. I co najważniejsze: nie pożałowałem.

Cypr pogodnie…

        Pierwsze fajne uczucie było, gdy się lądowało już w Larnace… Zza okienek samolotu na całej trasie było tylko chmurnie, buro i szaro. Na moment tylko, nad Turcją, wyłoniły się szczyty wysokich gór, ale też całkowicie ośnieżone i skute lodem. Luty to przecież zima! Ależ błysnąłem, prawda? Nawet daleko na południu o tym wiedzą. Jednak gdy schodziliśmy do lądowania i za oknami pojawiła się wyspa Afrodyty widać było tylko słońce, bezchmurne niebo, lazur morza i… zieleń! I to taką soczystą, głęboką, jaskrawą, taką normalnie w jakości HD! Człowiekowi od razu chce się żyć, natychmiast wstępuje weń nowy zapas energii, a morda sama się uśmiecha bez powodu. Choćby do jajowatego okienka samolotu! Popatrzcie tylko jak to niewiele potrzeba do szczęścia. Wystarcza czasami po prostu troszkę słonecznych promieni!

     Trzy godziny lotu i jest się w zupełnie innym świecie i klimacie! Wychodząc z samolotu nie ma się wątpliwości: w połowie lutego Cypr rozkwita wiosną pełną gębą! Zadziwiające? Skąd! Na Cyprze, od zarania dziejów, przez 330 dni w roku „Żarówa” świeci aż miło!

Cypr
Na jednej z dzikich plaż w Protaras

Cypr hotelowo…

        Zaczęło się obiecująco. Po prawie godzinnej podróży z lotniska do miejscowości Protaras, położonej na wschodnim wybrzeżu wyspy, nasz autokar podjechał pod imponujący hotel, o imponującej architekturze, niezwykle imponującej liczbie gwiazdek i jeszcze bardziej imponującej nazwie: Constantinos The Great! Jednak już za chwilę trzeba było zweryfikować myślenie. To raczej imponująca wtopa! Ten hotel to rozczarowanie! Dziwię się do teraz dlaczego jeszcze ktoś nie zdrapał tych kilku gwiazdek z elewacji hotelu.

      Pokoje zaniedbane, mocno wysłużone i niestety nie dość dokładnie wysprzątane. Generalnie cały wystrój i wyposażenie pamięta jeszcze wczesne lata 80. Wszystko wymaga gruntownego remontu lub… wizyty Małgorzaty Rozenek z ekipą programu „Piekielny hotel”. Absolutnie nie polecam! Wybredny nie jestem, ale skoro umawialiśmy się z biurem podróży na pięć gwiazdek, to przydałoby się żeby chociaż ten przybytek stał koło hotelu o takim standardzie. Pies drapał ten hotel i mordę lizał właścicielowi tego Catastrophe The Great, czy jakoś tam… Najważniejsze, że gdy się spało to na głowę nie padało! Trzeba zawsze myśleć pozytywnie i starać się dostrzec tę jasną stronę księżyca!

Constantinos The Great wygląda atrakcyjnie… tylko na obrazku

Cypr wiosennie…

       Cały tydzień na Cyprze grzało słoneczko i ciężko było wypatrzeć nawet chmurkę na niebie. Dookoła nas wszystko kwitło, rosły zboża. Drzewa uginały się od cytrusów, a dojrzalsze z nich leżały już na ziemi. Cypr o tej porze jest przepiękny! Powietrze rześkie. Jest ciepło, ale nie upalnie. Słońce świeci przez całe dnie lecz jeszcze nie zdążyło po zimie spalić trawy i liści drzew temperaturami dochodzącymi tutaj nawet do 50ºC.

        Ten czas to idealny moment na fotografię krajobrazową, bo zdjęcia nie są „sprane” i nie trzeba dodatkowo używać kontrastu w postprodukcji. Jeszcze ważniejszą sprawą z punktu widzenia fotografa czy turysty pragnącego oderwania się od zgiełku i natłoku, to jest tu po prostu pusto! Totalna pustka, bez krzty przesady. Miejscowość Protaras, sądząc po ilości restauracji, sklepów, wypożyczalni tudzież centrów rozrywki, w sezonie letnim bez wątpienia jest pełna turystów, wczasowiczów, zatłoczona i gwarna. A w lutym? Na kilkadziesiąt hoteli w całym mieście czynny jest 1 (słownie: jeden) hotel – nasz Cataclism The Great, czy jakoś tam…

Na Cyprze w lutym wiosna w pełni i na niebie chmurkę trudno znaleźć

Kocie ruchy…

        Wszystko zamknięte na cztery spusty i miasteczko wygląda tak jakby mieszkańców wygoniła stamtąd jakaś dżuma albo tyfus. Ups… Przepraszam! Zapomniałem o kotach! Tych są setki. Są dosłownie wszędzie! Jak wieść gminna niesie koty już wieki temu zostały sprowadzone na wyspę, by wytępić węże. Tak sobie myślę, że teraz wielu osobom może przychodzić taka myśl do głowy, aby teraz zaimportować dla odmiany jakąś większą ilość pytonów czy boa dusicieli i dać wężom okazję do zrewanżowania się na kotach, gdy te żebrzą o jedzenie na każdym kroku.

         Koty wychylają się zza każdego rogu, wylegują się na chodnikach, szwendają się po placach i ławkach. No i nie omijają oczywiście restauracyjnych stolików. Łaszą się i miauczą do każdego kto wyciągnie w ich kierunku choćby palec lub zaszeleści foliową reklamówką, dając im nadzieję na kawałek jakiegoś rarytasu. Są na pewno w tym miauczeniu bardzo skuteczne, bo wszystkie koty są jak z żurnala: pięknie wypasione, tłuściutkie, każdy z lśniącym futrem i na pewno nie brakuje im „ptasiego mleczka”. No bo przecież kto nie nakarmi kota w zamian za słodkie selfie z cypryjskim sierściuchem? Cypr nazywany jest Wyspą Afrodyty… Wolne żarty! O tej porze roku Cypr powinien być nazywany Wyspą Kotów!

Kocia Republika Cypryjska

Protaras turystycznie i duchowo…

       Mimo, że zatrzęsienie kotów i pusto jak w kalwińskim zborze to jednak Protaras należy do jednych z najlepszych miejscówek na wschodnim Cyprze. A to za sprawą pięknie urozmaiconego wybrzeża oraz bliskiej odległości do znanego kurortu Ayia Napa i Przylądka Greko – parku narodowego z wieloma atrakcjami turystycznymi. Okolica jest wręcz naszpikowana pięknymi, piaszczystymi plażami obmywanymi turkusowymi wodami Morza Śródziemnego. Lokalne władze, zdając sobie sprawę z atrakcyjności linii brzegowej, wybudowały wzdłuż wybrzeża wielokilometrową promenadę, umożliwiając tym samym turystom dotarcie piechotą lub rowerem do każdej zatoczki, każdej plaży, każdego miejsca, w którym można zachwycić się bajecznymi krajobrazami oglądanych li tylko do tej pory w turystycznych katalogach. Proszę uwierzcie mi na słowo, że widoczki są zjawiskowe i zapadają w pamięć na długo. Przeszedłem spacerkiem wzdłuż wybrzeża około 10 kilometrów i moje oczy w tym czasie delektowały się każdym metrem słonecznych plaż, każdym litrem krystalicznie czystego morza i każdym bukietem roślinności porastającej brzegi. Do tego tuż nad morzem wybudowano kilka kapliczek prawosławnych, do wnętrza których można zajrzeć i zaniemówić z wrażenia. Jedna z nich szczególnie utkwiła mi w pamięci – Agios Nikolaos, położona przy porcie rybackim przy plaży Kalamies, tuż obok Hotelu Golden Coast Beach. Podziwiając jej śnieżnobiałą elewację, udekorowaną drewnianymi drzwiami, oknami i kopułą w błękitnym kolorze na tle turkusowego morza, odnosi się wrażenie jakby człowiek przeniósł się na jedną z greckich wysp. Na Santorini chociażby. A do tego wnętrze kościółka jest niesamowite – całe kunsztownie i barwnie wymalowane scenami z życia Chrystusa, ze skromnym ołtarzem, chrzcielnicą i modlitewnikiem. Naprawdę oniemiałem z wrażenia! To jest niepowtarzalna scenografia dla nabożeństw czy ślubów. Nakręciłem krótki filmik z tego miejsca… Zapraszam! Wejdźcie razem ze mną do środka tej kapliczki. Jestem przekonany, że będzie to uczta również dla Waszych oczu.

        Jeśli już przy kościółkach jesteśmy to koniecznie trzeba wspomnieć i namówić Was, jak już będziecie w tych okolicach, do złożenia wizyty w maleńkiej, acz uroczo położonej świątyni Proroka Eliasza. Wizyta w kościele wybudowanym na niewielkim wzgórzu, na szczyt którego trzeba się wspiąć po stromych schodach, oprócz doznań duchowych, daje również możliwość doznań wzrokowych i niczym „z lotu ptaka” można podziwiać całkiem spory kawałek południowo-wschodniego wybrzeża Cypru. Stojąc na szczycie sięga się wzrokiem od Przylądka Greko po Famagustę – drugiego co do wielkości miasta Cypru Północnego. Gdy zapadnie zmrok kapliczka i wzgórze rozświetlone jest nastrojową iluminacją, co nadaje temu miejscu wyjątkowy charakter. Warto zatem odwiedzić to miejsce w zasadzie o każdej porze, bo za każdym razem prezentuje się znakomicie.

Kapliczka Proroka Eliasza w Protaras

     Kończąc już temat „kościelny” warto dodać, że takich podobnych prawosławnych kapliczek czy domów modlitewnych Cypr Południowy do zaoferowania ma bardzo dużo. Co chwilę praktycznie można się natknąć na takowe czy to w mieście, wiosce czy też nawet przy plaży, drodze lub na, zdawałoby się, bezludziu. Około 70% Cypryjczyków jest wyznania prawosławnego. Są to ludzie bardzo religijni i praktykujący, toteż nie może dziwić taka ilość miejsc, gdzie mogą się modlić i oczyszczać z grzechów. Dziwić może ich wyjątkowa skromność i oszczędność w architekturze i urządzeniu wnętrz. Żadnych strzelistych wież, dzwonnic, wymyślnych dachów, pozłacanych ołtarzy i tego podobnych ozdobników-ochydników. Żarliwa modlitwa, wielka miłość do Boga, mocna i szczera wiara to widocznie tutaj wartości ważniejsze niż wystrój miejsca, w którym są one na co dzień pielęgnowane.

Przylądek Greko i Ayia Napa…

        Jak na taki mały kraj jak Cypr – powierzchnia tego kraju odpowiada mniej więcej powierzchni Województwa Opolskiego – to posiadanie aż 14 parków narodowych jest zadziwiające. Jednym z najbardziej znanych jest Park Narodowy Przylądek Greko położony w odległości zaledwie 5 km od Protaras. Można tam dojechać bardzo szybko autobusem komunikacji miejskiej (linia nr 101 i 102, koszt biletu jednorazowego to 1,50 euro, dzieci do 7 lat nie płacą) lub oczywiście autem. Skorzystaliśmy z tych dwóch opcji, bo gdy się okazało, że wszystkiego nie można zobaczyć w jeden dzień komunikację miejską zamieniliśmy na wypożyczone auto.

        Przylądek Greko to spory kawałek ziemi oblanej oczywiście z każdej strony wodami Morza Śródziemnego, urozmaicony ciekawą roślinnością, pięknymi i dzikimi plażami, cudami natury wyrzeźbionymi przez wodę i wiatr w przybrzeżnych skałach oraz liczną fauną w postaci różnego rodzaju ptactwa czy niewielkich płazów. Wszystko to nadaje temu miejscu wręcz idylliczny klimat. Widoki z okolicznego wzgórza na morski bezkres i poszarpane klifami wybrzeże o wschodzie czy zachodzie słońca zapierają dech w piersiach. Bez kitu! Niewątpliwą atrakcją dla turystów jest tutaj Skalny Most, czyli wyciosana przez naturę kamienna formacja zawieszona wysoko nad wodą. Zdaje się, że już niedługo podzieli on los słynnego Azzure Window (Lazurowego Okna) na Malcie, które sztorm obalił ostatnio w morskie czeluście. Stąd pewnie władze parku, chcąc maksymalnie wydłużyć „życie” tego unikatu, odgrodziła go wysokim płotem, uniemożliwiając przechadzanie się przybyszom po nim jak po Moście Łazienkowskim. Tak czy inaczej dni tej niewątpliwej atrakcji są niestety policzone, więc trzeba się spieszyć i zobaczyć ją jeszcze na własne oczy, zanim ta pięknie uformowana skała nie runie w przepaść wprost do morza.

Skalny Most na Przylądku Greko

      Około 1,5 km od miejsca gdzie jest Skalny Most znajdują się Jaskinie Morskie, kolejne dzieło Matki Natury, która nadzwyczaj hojnie obdarowała ten rejon świata. Groty, niczym wydłubane wielką łyżką, są ukryte w miękkich skałach pionowo i stromo opadających ku morzu. Do jaskiń można się dostać od strony morza, ale niestety nie było nam dane mieć do dyspozycji jakiejś łodzi. Wszystko to podziwialiśmy więc z krawędzi stromego klifu zawieszonego jak ogromna półka nad wodą, przypominając dach dla tych jaskiń i jakoby chroniąc jaskinie przed deszczem i wiatrem dmuchającym od lądu. Nogi się trzęsą na samą myśl, że taka „półka” mogłaby runąć z nami w dół. Mieliśmy jednak szczęście i uszliśmy z życiem. Tym razem Matka Natura się zlitowała nad nami, ale również i ta atrakcja kiedyś niechybnie skończy swój żywot. Szkoda, ale cóż poradzić… Zostaną zdjęcia, wspomnienia i satysfakcja, że kiedyś było dane nam zobaczyć tę niezwykłość.

Jaskinie Morskie w okolicach Ayia Napa

        Z Przylądka Greko do Ayia Napa jest dosłownie rzut kamieniem. No i grzech nie odwiedzić tego miasta, które jest jednym z najbardziej znanych i największych, obok Pafos, kurortów na wyspie. Pełno tu oczywiście hoteli, restauracji, sklepów, parków rozrywki i turystów w czasie sezonu letniego. W lutym miasto przypomina raczej nawiedzone przez jakiś kataklizm, który skutecznie wypłoszył wszystko co się rusza. Tak tu pusto. Ciszę przerywają od czasu do czasu odgłosy wiertarek i młotów remontujących hotele, które mają być otwarte dla przybyszy w lecie, ale generalnie turystów jest jak na lekarstwo i 99% lokali zamkniętych jest na cztery spusty. Tym bardziej można wybrać się tutaj dla dwóch niewątpliwych atrakcji, których nie zadeptują w tym czasie rzesze turystów. Pierwsza z nich to Lover Bridge (Most Kochanków). To kolejna fikuśna skalna budowla w formie kamiennego łuku wiszącego nad szmaragdowymi wodami morza. Miejsce to szczególnie polubili nowożeńcy, którzy obowiązkowo organizują sobie tutaj ślubne sesje fotograficzne. W przeciwieństwie do Skalnego Mostu na Przylądku Greko po Moście Kochanków można po prostu swobodnie się przechadzać, co nader chętnie wykorzystują fotografowie ślubni ustawiając swoich klientów na skalnej kładce w poszukiwaniu najbardziej romantycznych ujęć. Trzeba przyznać, że okoliczności przyrody temu sprzyjają i zdjęcia zapewne są wyjątkowe i niepowtarzalne.

Lover Bridge

       Druga z atrakcji znajdujących się w Ayia Napa to plaża. Ale nie jakaś zwykła plaża. To plaża najpiękniejsza! Nie tylko w Ayia Napa czy nawet na Cyprze. To plaża zaliczana do jednych z najpiękniejszych w Europie. Nazywa się Nissi i rzeczywiście jej sława nie jest ani przesadzona i ani przereklamowana. To dość szeroka połać drobnoziarnistego, jedwabiście miękkiego piasku połączona wąską, naturalną groblą z małą wysepką, na której jest niewielkie wzniesienie. Z góry można podziwiać morze w kolorach przypominających to na Karaibach lub Malediwach. A wiemy o czym piszemy, bo tam przecież byliśmy! Piękne miejsce i była nasza ogromna uciecha, że zobaczyliśmy je wtedy kiedy nie było żywej duszy. Mieliśmy okazję być na jednej z dzikich plaż, a nie na zatłoczonej masą ludzką kupie piachu, jak w szczycie sezonu w Międzyzdrojach lub Łebie. Dla takich chwil i widoczków naprawdę warto wybrać się na Cypr w czasie zimowych ferii! Jak bonie dydy, słowo honoru!

Plaża Nissi

Lewym pasem…

        Cypr nie jest duży, ale nie jest też na tyle mały, aby dotrzeć do największych atrakcji turystycznych szybko i tanio, korzystając na przykład tylko z komunikacji autobusowej. Nie ma na to zupełnie szans, jeśli ma się do dyspozycji tylko tydzień urlopu. No i jeszcze sprawę dodatkowo komplikuje fakt podziału wyspy Cypr na dwie części: południową i północną. Obie oddzielone są od siebie granicą z kontrolą paszportową, celnikami, itd. Pozostają zatem, takim zwykłym turystom jak my, dwie opcje: wykupienie zorganizowanych przez lokalne biura podróży wycieczek lub wypożyczenie auta i zwiedzanie na własną rękę. Oczywiście druga opcja nie dość, że jest tańsza to jeszcze dodatkowo w lutym jedyna możliwa do realizacji. Po prostu wszystkie biura podróży w tym okresie nie zorganizują choćby spaceru na drugi koniec miasta. Powód jest oczywisty. Pozostaje zatem usiąść przed komputerem i wyszukać najlepszą opcję wynajmu czterech kółek. Jeśli chodzi o znajdowanie auta na wynajem w Europie (i nie tylko) to od wielu lat korzystam ze strony internetowej www.rentalcars.com, na której zgromadzono chyba największą ilość takich ofert. Stronka też jest dostępna w języku polskim, a ceny podawane są również w złotówkach. Z tego względu, że na Cypr pojechaliśmy w siedem osób koniecznym było wypożyczenie auta nieco większych gabarytów, aby cała nasza gromada mogła się zapakować do jednej fury. Koszt wypożyczenia samochodu na 2 doby (od środy godz. 9:00 do piątku do godz. 9:00) wyniósł 90 euro. W tej cenie podstawiono nam pod hotel auto marki Kia Carens z 7 miejscami, z automatyczną skrzynią biegów, z silnikiem benzynowym, siedziskiem dla dziecka i podstawowym ubezpieczeniem. Dodatkowego ubezpieczenia od uszkodzeń auta powstałych z naszej winy powyżej kwoty około 900 euro nie wykupywaliśmy (jego koszt to dodatkowe prawie 30 euro), ale za to na karcie kredytowej blokują 1000 euro tytułem zabezpieczenie ewentualnie powstałych szkód. Na liczniku auto miało przejechane prawie 19000 km, więc było prawie nowe, ale już zdążyło uczestniczyć w kilku drobnych, nazwijmy to ogólnie, zdarzeniach drogowych. Kia Carens przyjechała zatankowana do pełna i z taką samą ilością paliwa powinna być zwrócona wypożyczającej je firmie. Firma KEM, która wynajęła nam auto ma swoje przedstawicielstwo w Protaras, stąd zwrot samochodu może nastąpić właśnie w tym biurze w Protaras lub w hotelu. Jeżdżąc po Cyprze przez te dwie doby zużyliśmy cały zbiornik benzyny, której litr kosztował wtedy około 1,2 euro, czyli wydaliśmy około 70 euro.

I jak tu jeździć zgodnie z przepisami?

    Wszystko fajnie… Auto jest, dojechać wszędzie można, jest duża niezależność i oszczędność czasu w stosunku do alternatywnego korzystania z komunikacji miejskiej. Jest tylko jeden szkopuł. Po Cyprze, podobnie jak w Wielkiej Brytanii, na Malcie czy w Japonii, jeździ się lewą stroną. Kierownica zaś jest oczywiście po prawej. Dla takiego śmiertelnika jak ja, który prawie 30 lat jeździł „po bożemu” to tak jakby odwrócić świat do góry nogami! Pierwsze kilometry przejechane po cypryjskich ulicach zapamiętam jako bardzo stresujące. Przyznam, że trochę uczyłem się jeździć samochodem od nowa. Trzeba rzeczywiście być skoncentrowanym, myśleć przed każdym skrzyżowaniem i starać się nie panikować, gdy trzeba kogoś wyprzedzić lub wjechać na rondo. Całe szczęście mieliśmy auto ze skrzynią automatyczną i odpada przynajmniej skupianie się na manewrowaniu drążkiem zmiany biegów. Ruch lewostronny obowiązuje zarówno na Cyprze Południowym jak i na Cyprze Północnym. Ten drugi Cypr, choć „turecki” i „zbuntowany”, nie wprowadził rewolucji. Nie trzeba się tam znowu przestawiać na ruch „po bożemu”. Jednak nie ma co popadać w histerię. Kilkanaście kilometrów spokojnej jazdy, przetrenowania wjeżdżania na ronda i zjeżdżania z nich, parę manewrów wyprzedzania i nagle pojawia się luzik-arbuzik, jak mawia mój dorastający dzieciak, gdy zrobienie czegoś to dla Niego bułka z masłem. Jazda autem znów staje się przyjemnością, stres mija bezpowrotnie. Gdyby jeszcze tylko nie te ich dziwne znaki drogowe, na których co chwilę pojawiają się, kuriozalne dla mnie, ograniczenia prędkości do 65 km/h. Jak tu się wpasować w taką prędkość z dokładnością do 5 km/h? Na autostradach jeździ się natomiast z maksymalną dozwoloną prędkością 100 km/h. Też dziwne, bo autostrady są naprawdę w dobrym stanie, korzystanie z nich jest nieodpłatne i dzięki nim można dostać się sprawnie i wygodnie do największych miast. No, ale może ci Cypryjczycy dbają w ten sposób o długowieczność swoich obywateli, skoro żyje ich na wyspie o około pół miliona mniej niż warszawiaków?

Cypr Północny…

       Jadąc na Cypr oczywiście zdawałem sobie sprawę z podziału wyspy na dwie części: „grecką” i „turecką” czy też inaczej zwaną „południową” i „północną”. Ta część ‚turecka” nazywana jest też „zbuntowaną” po tym jako została oderwana siłą przez Turków. Nie spodziewałem się jednak, że obie części oddzielone są od siebie niemalże murem jak za czasów podziału Berlina na część sowiecką i amerykańską. Wracają wspomnienia i obrazy z tamtych czasów, gdy się przekracza tę ichnią „granicę”. Zasieki, wysokie płoty z drutem kolczastym, wieże wartownicze, żołnierze z bronią w ręku, pogranicznicy, kontrole paszportowe i te pytania o to czy aby nie przemycamy papierosów lub alkoholu… Widać od razu, że się nienawidzą i gdzie tylko mogą robią sobie na złość. Ot, choćby nie stawiając znaków drogowych kierujących do przejść granicznych. Wynika to z tego, że każda ze stron nie uznaje się wzajemnie i każdy oskarża o okupowanie „ich” terenu. Od roku 1974 istnieje ten podział i nikt do tej pory nie pogodził zwaśnionych nacji. Co więcej, nie zanosi się na rychłe porozumienie. Jedyny ich kompromis to taki, że uzgodnili w porozumieniu z Brytyjczykami tzw. zieloną linię, czyli szeroki na paręset metrów pas stanowiący granicę pomiędzy zajmowanymi przez siebie ziemiami. W tej chwili dzieli ich już tak wiele, że nie ma chyba sposobu na zjednoczenie. W sumie ich problem, tylko mogliby chociaż porozumieć się w kwestii przepisów dotyczących wjazdów aut osobowych na tereny przez siebie zarządzane. Tutaj to już jest zupełna kołomyja, bo wypożyczonym samochodem po stronie „tureckiej” nie można w ogóle wjechać na tereny Cypru Południowego, natomiast autem wynajętym po stronie Południowej możemy wjechać na część Cypru Północnego po uzyskaniu zgody z wypożyczalni samochodów oraz po opłaceniu na granicy dodatkowego ubezpieczenia w kwocie… 20 euro na trzy dni. Paranoja!

Zamek Hilarion w Girne

        W końcu, z pewnymi problemami, znaleźliśmy Przejście graniczne, opłaciliśmy dodatkowe ubezpieczenie  i ruszyliśmy w kierunku miasta Girne (Kirenia). Pierwszym celem podróży po Cyprze Północnym był jednak Zamek St. Hilarion. Żeby tam dojechać należy zjechać w lewo z dwupasmowej drogi prowadzącej z Nikozji (Levkosi) około 5 km przed Girne. Tablica informacyjna o zamku jest widoczna z drogi, więc trudno przegapić wjazd. Trzeba natomiast wspiąć się autem wąską i krętą drogą około 5 km zanim dojedzie się do podnóża zamku. Nawet w sumie dobrze, że jedzie się serpentynami, bo szkoda byłoby, aby takie widoki mignęły nam szybko przed oczami. Im wyżej się wjeżdża, tym krajobrazy rozleglejsze i atrakcyjniejsze. Okolica piękna, malownicza, a po tym jak ujrzeliśmy przed nami Zamek St. Hilarion, wręcz bajkowa. Zamczysko, choć w zasadzie już jego ruiny, jest uznawane za jedno z najpiękniej położonych w Europie. Za wiele zamków w swoim życiu nie widziałem, ale co ja będę dyskutował z tym co napisano w folderze reklamującym tę dawną warownię. Natomiast, bez dwóch zdań, zgodzę się, że kiedyś – w latach świetności – średniowieczna architektura zamku i jego otoczenie musiała robić na przybyszach oszałamiające wrażenie. Zamek wybudowano na szczycie ponad 700. metrowej góry niemalże pionowo opadającej do morza, wkomponowując go w skały i ogromne głazy. Mury obronne wysokie na kilka metrów postawiono wzdłuż zbocza góry, co dodatkowo na pewno utrudniano forsowanie bastionu przez wroga. Zamek zawdzięcza nazwę św. Hilarionowi, który założył tu pustelnię, a po śmierci został w tym miejscu pochowany. Potem powstała świątynia, a później zamek, który miał chronić ludność Cypru przed atakami wrogów od strony morza. Na sam szczyt fortecy można dostać się pokonując wyjątkowo strome podejścia. Jednak, gdy osiągnie się już 732 metr, włożony we wspinaczkę trud zwróci się z dużą nawiązką. Zostaniemy wynagrodzeni widokami o jakie trudno w innym miejscu na Cyprze. Widać stamtąd nie tylko morze po horyzont, całe miasto Girne, ale również całe pasmo Gór Pendadaktylos. Aparaty i kamery grzeją się do czerwoności. Wstęp na zamek to 3 euro i trzeba sobie zarezerwować około 1,5 godziny na zwiedzanie i wspinanie. Warto.

Na szczycie Zamku Hilarion

        Girne, czyli Kirenia to trzecie co do wielkości miasto Cypru Północnego. To ważny port i miejscowość turystyczna, która w czasie lata gromadzi rzesze turystów z całej Europy. Jest tu bardzo przytulne i zadbane centrum z dość sporą ilością restauracji i sklepów. Nie omieszkaliśmy wstąpić do kilku z nich. W pierwszej kolejności trzeba było coś przekąsić. Postawiliśmy na turecki kebab o wdzięcznej nazwie Adana serwowany przez jedną z ulicznych knajpek. Dwa słowa wystarczą, żeby opisać to co jedliśmy: pysznie i tanio. Czuć turecki klimat, oryginalne przyprawy i zapachy. Nic dodać, nic ująć.

Kebab Adana

      Po napełnieniu brzuchów, ku uciesze damskiej części wycieczki, rozpoczęliśmy zwiedzanie sklepów z fatałaszkami, które można tu spotkać niemalże na każdym kroku. Oferta bardzo szeroka, sprzedawcy wyjątkowo mili, a ceny przerażająco niskie i… stałe. Jakby się zmówili, albo to jakiś był totalny zbieg okoliczności. Wiele par butów, kurtek, toreb czy innych akcesoriów, które zakupiliśmy kosztowały „magiczne” 13 euro. I to w różnych sklepach! Wszystko markowe, dobrej jakości, a wybór przeogromny. Szczególnie butów, których jest tutaj zatrzęsienie. Do tego ci sprzedawcy… Energiczni, uśmiechnięci, usłużni w pozytywnym znaczeniu tego słowa, empatyczni i zabawni przy tym handlowym rytuale. Targowanie się z nimi to przy okazji kupa śmiechu i okazja do dyskusji na wszystkie tematy niehandlowe. Potrafią człowieka zagadać, aby tylko nie wyszedł z pustymi rękoma. Do tego niekonwencjonalni. I na wszystkie problemy mają błyskawiczne rozwiązanie! Nie ma rozmiaru? Znajdziemy inny model! Nie ten kolor? Ależ jest, tylko w sklepie obok, do którego podniecony sprzedawca biegnie na jednej nodze! Nie ma wydać 2 euro reszty? Proszę, oto 11 par skarpet marki adidas zamiast tych 2 euro! Komedia normalnie! Mieliśmy ubaw po pachy, obkupiliśmy się przy tym nieprzyzwoicie i wracaliśmy jak Cyganie objuczeni tobołami z powrotem do hotelu. Trzeba przyznać, że tutaj w Girne te butiki, sklepiki i kramiki mile łechcą nie tylko kobiecą próżność. Wdzięczą się do swoich klientów  szerokim asortymentem, umizgują niskimi cenami oraz kokietują uprzejmością i dobrym humorem sprzedawców!

       Kończąc wątek handlowy, a skupiając się już wyłącznie na tematach krajoznawczo – turystycznych Cypr Północny jest uważany za ciekawszy pod wieloma względami od części południowej. Zapewne wynika to z pewnej egzotyki i „tureckiego” klimatu, który tu niewątpliwie jest odczuwalny. Nie chodzi tylko o kuchnię czy architekturę – przecież mieszkają tutaj przede wszystkim muzułmanie, ale przede wszystkim panuje tutaj ten szczególny „bałaganik”, który często-gęsto widać na ulicach Istambułu, Bodrum czy Antalyi. Trzeba też przyznać, że jest to część wyspy, która jest mniej zadeptana przez zastępy wczasowiczów typu „all-inclusive” i przez to jest tutaj bardziej „dziko”, a życie toczy się senniej i na zwolnionych obrotach. Natomiast jeśli chodzi o atrakcje turystyczne to obie części – południowa i północna – mają naprawdę sporo do zaoferowania przybyszom i nie ma sensu wyróżniać którejkolwiek z nich. Dla każdego wytrawnego i uważnego podróżnika znajdzie się coś miłego po obu stronach tych zasieków.

        Na północy postanowiliśmy również odwiedzić Famagustę – drugie co do wielkości miasto tej części wyspy. Miasto nie jest duże, a ścisłe centrum – najstarsza część Famagusty, gdzie znajdują się największe atrakcje turystyczne, otoczona jest wysokimi na kilka metrów murami obronnymi o długości kilku kilometrów! Mury są w tej chwili mozolnie odrestaurowywane i zapewne niedługo będą niewątpliwą ozdobą miasta. Natomiast centralnym punktem miasta oraz jednocześnie jego symbolem i emblematem skomplikowanej historii Cypru jest meczet Lala Mustafy Paszy, który… meczetu nie przypomina ni w ząb. A to za taką sprawą, że kiedyś ta średniowieczna budowla była przez wieki katedrą katolicką pod wezwaniem św. Mikołaja i dopiero po inwazji osmańskiej w XVI w. świątynia została przemianowana na świątynię muzułmańską. Trochę dla zatuszowania katolickich korzeni budowli dobudowano obok tego przybytku minaret skąd muezini wzywają wiernych do modlitwy. Wnętrze meczetu jest, jak na meczet zwykle przystało, bardzo surowe i bardzo skromne. Przed wejściem należy oczywiście zdjąć obuwie, a kobiety zobowiązane są okryć odsłonięte części ciała. W środku można do woli fotografować i filmować, ale obiektywy zdecydowanie będą bardziej przepadać za częścią zewnętrzną świątyni. A to wszystko za sprawą charakterystycznych „uciętych” wież, zniszczonych już kilka wieków temu, przez co do złudzenia budowla przypomina katedry wznoszone we Francji. Ścisłe centrum Famagusty naszpikowane jest średniowiecznymi obiektami, które widać są sukcesywnie restaurowane i udostępniane turystom.

Meczet Lala Mustafy Paszy

     Famagusta jest również znana z opuszczonej przez ludność pochodzenia greckiego części miasta nazywanej Varosha, nazywanej też potocznie jako Ghost City (Miasto Duchów). Wyludnienie nastąpiło po inwazji tureckiej w 1974 roku i do dziś nie zagospodarowano w żaden sposób pozostałych budynków. Nie odwiedziliśmy tego miejsca ze względu na napięty program ekskursji, ale jeśli któreś z Was dotrze do Famagusty zachęcamy do odwiedzenia tej opuszczonej dzielnicy, aby chociażby zdać sobie sprawę do czego mogą prowadzić konflikty i wojny.

        Ghost City w Famaguście nie było nam dane zobaczyć, ale takich miejsc Cypr (choć w mniejszej skali) ma co najmniej kilka. Nam udało się natknąć na jedną z nich. Skoro Varoshę nazywa się Ghost City to taką opuszczoną wioskę śmiało można by nazywać Ghost Village (Wioska Duchów). Jedna z takich Wiosek Duchów znajduje się niedaleko drogi prowadzącej z Famagusty do Larnaki. Na nieszczęście mieszkańców tej miejscowości znalazła się ona w projekcie tzw. „zielonej linii”, czyli umownej granicy pomiędzy Cyprem Południowym a Cyprem Północnym. Z tego względu cała ludność tej pechowej miejscowości musiała być wysiedlona. Wszystkie opuszczone i częściowo zrujnowane budynki mieszkalne, gospodarcze i kościoły wyglądają posępnie. Przypatrując się temu odludziu z pewnej odległości pierwsze wrażenie  jest takie, że musiał się tam zdarzyć jakiś wielki pożar lub ciężkie bombardowanie artyleryjskie. Jak się okazuje Cypr też się „dorobił” swojego muru berlińskiego. Bezsens totalny!

Wioska Duchów na tzw. Zielonej Linii w okolicach Famagusty

Flamingi i Afrodyta…

        Na początek tej części opisu może zagadka? Taka z przymrużeniem oka. Jaki jest najpopularniejszy ptak na Cyprze? Nie, nie jest to flaming, jakby sugerował tytuł tego akapitu. To żuraw! Dlaczego? Ano dlatego, że wzdłuż wybrzeża na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów od Ayia Napa do Larnaki dominującym elementem krajobrazu są… dźwigi. Parafrazując słynne hasło jednej z polskich partii politycznych pasowałoby ogłosić wszem i wobec tutejszym wyborcom: „Cypr w budowie!”. A budują się głównie hotele. Będzie ich wkrótce zatrzęsienie i tym samym turystów będzie zapewne jeszcze więcej. Współczuje więc tym, którzy będą wybierać się tutaj latem. Może na plaży zdołają stać chociaż na jednej nodze, zupełnie podobnie jak… flamingi. Ale po co udawać flaminga skoro można go na Cyprze zobaczyć na żywo?! I w dodatku nie w ogrodzie zoologicznym tylko na wolności! Jakby było mało szczęścia okazuje się, że można je zobaczyć wyłącznie w okresie zimowym (najczęściej w styczniu i lutym) kiedy jeszcze nie jest tutaj na Cyprze dla tych przepięknych ptaków za gorąco. W celu obserwacji flamingów najlepiej wybrać się do Larnaki, gdzie dosłownie tuż obok lotniska znajduje się rezerwat przyrody ze słonym jeziorem w centralnej jego części. Akwen jest bardzo płytki toteż flamingi rozproszone są na całej jego powierzchni, co nadaje temu miejscu wręcz bajkowy obraz. Ptaki majestatycznie brodzą po całym jeziorze i co chwilę chowają swoje dzioby w płytkiej wodzie w poszukiwaniu drobnych skorupiaków. Wzdłuż brzegów jeziora zorganizowane są parkingi, ścieżki spacerowe i ławeczki, gdzie można sobie usiąść i… patrzeć. Tak po prostu, bo to co się widzi uspokaja, wycisza i resetuje głowę z doczesnych problemów. Sielsko-anielsko. Pół godziny takiej terapii i wszystkie problemy tego świata zostają gdzieś z boku. Całości dopełnia odbijający się w tafli jeziora meczet Hala Sultan Tekke, co zapewne tylko przyspiesza ten proces odsuwania problemów. Piękne miejsce!

Flamingi na Słonym Jeziorze w Larnace

        Jeśli chodzi o inne piękne miejsca na Cyprze to ogromne nadzieje wiązaliśmy z wizytą w miejscu, gdzie według legendy, miała wyłonić się z morza Afrodyta – grecka bogini miłości, piękna, kwiatów, pożądania i płodności. Ta miejscówka dorobiła się nawet swojej turystycznej nazwy: Petra tou Ramiou, dzięki czemu łatwiej tu trafić, choćby zjeżdżając wedle takich oznaczeń z autostrady A6 łączącej Limassol i Pafos. Najbliżej jest stąd właśnie do Pafos, bo to tylko 25 km, ale już do „naszego” Protaras to już „aż” 165 km. Da się znieść, tym bardziej, że na całej trasie jedzie się niecałe dwie godziny równą jak stół autostradą. Niemniej jednak miejsce narodzin Afrodyty rozczarowuje. Skały rozrzucone tuż przy kamienistej plaży, choć ogromne, nie robią jakiegoś szczególnego wrażenia. Takie lub nawet bardziej imponujące głazy można przecież spotkać na Majorce, Malcie czy Sardynii. Nie oszukujmy się! Wszystkich turystów odwiedzających to miejsce (łącznie z nami) przygnała legenda, którą sprytnie wykorzystują spece od cypryjskiego marketingu turystycznego. Dlatego też skały to „genitalia” Uranosa odcięte sierpem w walce z Kronosem, które to po zanurzeniu w wodzie otoczone zostały morską pianą, z której narodziła się Afrodyta. Dodatkowo wpojono łatwowiernej gawiedzi, że Afrodyta w tym miejscu bardzo często zażywała kąpieli po upojnych nocach spędzonych ze swym kochankiem Adonisem. Za każdym razem po wyjściu z wody podobno odzyskiwała… dziewictwo. Zapewne niejedna niewiasta, usłyszawszy taką oto historyjkę, sama chce się przekonać o prawdziwości tej legendy. Prawdopodobnie nie brakuje tu amatorek kąpieli, które wyłaniają się z morskich fal, przeobrażonych w niewinne foczki. Nam akurat nie było dane zobaczyć kąpiących się niewiast, ale może Wam dopisze więcej szczęścia. Albo – i w tym momencie zwracam się do płci pięknej – same się przekonacie, gdy odwiedzicie to miejsce czy opłacało się moczyć swe ciała pośród tych „kamyczków”. Jeszcze inna legenda głosi, że Skałę Afrodyty należy opłynąć 10 razy, to wtedy natychmiast staniemy się młodsi o 10 lat. Przyznam, że nawet nie zamoczyłem stóp w tej wodzie, a o dziesięciokrotnym opływaniu jakiegoś ostańca to w ogóle już nie było mowy. Mężczyzna atrakcyjny, to mężczyzna dojrzały! No co? Myślicie może, że mi się nie chciało pływać lub woda była za chłodna…? Nic z tych rzeczy! Po prostu taką strategię odnośnie swojego wyglądu i wieku przyjąłem i takiej będę się trzymał!

Petra tou Ramiou

Kulinarnie…

        Niestety trzeba powiedzieć brutalnie, że Cypr nieco rozczarował kuchnią. Były dwie przyczyny takiego stanu rzeczy. Pierwsza bardzo prozaiczna i związana z terminem wycieczki. Znakomita większość restauracji była po prostu zamknięta i nie było nawet okazji spróbować tych słynnych meze, taromosalaty, souvlaków i im podobnych specjałów. W hotelu to zapewne przypuszczacie jakie jedzenie jest, więc nie będziemy Was tu zanudzać opowieściami o śniadaniach kontynentalnych i tematycznych obiadokolacjach. Tym bardziej, że w naszym hotelu Compromitation The Great, czy jakoś tam… nic nie było warte uwagi pod względem kulinarnym, aby o tym teraz pisać. Druga przyczyna rozczarowania cypryjską kuchnią była merkantylna. Jak już natknęliśmy się na restaurację serwującą cypryjskie dania to była po prostu za droga dla nas. Trochę dziw bierze skąd takie ceny, bo przecież byliśmy mocno przed sezonem i w dodatku Cypr należy przecież do krajów gdzie są jedne z najniższych podatków na świecie. Całe szczęście w Girne na Cyprze Północnym spróbowaliśmy dobrego kebaba „adana” w rozsądnej cenie, ale o tym było już pisane.

        Niemniej jednak udało się przywieźć z Cypru jedno wspomnienie kulinarne, które na pewno pozostanie w nas na wiele lat. To ser halloumi. Wytwarzany z mleka owczego lub mieszanek mleka owczego, koziego i krowiego z delikatnym posmakiem mięty. Wyglądem i konsystencją przypomina ser mozzarella, ale jest twardszy i bardziej „gumiasty”. Jego największą i rzadko spotykaną wśród tego typu serów zaletą jest to że można go… smażyć lub grillować, gdyż ma wysoką temperaturę topnienia. Jest to produkt dostępny na każdym kroku, można go kupić w każdym sklepie, a cena nie powala na kolana (za 20 dkg płaci się około 2 euro). Kupiliśmy niewielki zapasik serka i przywieźliśmy go do Polski. Na Cyprze jedliśmy ten ser tylko na surowo, ale już w domu przyrządziliśmy pyszną sałatkę z grillowanymi kawałkami sera halloumi i naprawdę to była rozkosz dla podniebienia. Polecamy!

Podsumowanie…

        Tydzień na Cyprze minął jak z bicza strzelił. Siedem dni to oczywiście zdecydowanie za mało, aby zobaczyć wszystko co ciekawe, ale i tak zobaczyliśmy sporo. Przede wszystkim skorzystaliśmy z pięknej pogody i w czasie, gdy większość rodaków oglądała szarobure oblicze polskiej zimy, to my korzystaliśmy już ze słońca. I chociażby pod tym względem wyjazd należał do bardzo udanych. Ciało i umysł odpoczęły, a dusza wzbogaciła się o nowe wzruszenia i wrażenia. Klimat i okoliczności przyrody są tu bardzo sprzyjające do odpoczynku i relaksu, szczególnie o tej porze roku. Pomimo małej powierzchni, każdy znajdzie na Cyprze atrakcje dla siebie. Są tu również piękne Góry Troodos, których plan naszej wycieczki niestety nie objął. Ich szczyty sięgające 2000m. n.p.m. będą nie lada atrakcją dla miłośników pieszych wędrówek, a stoki zaspokoją apetyty amatorów sportów zimowych. Żadnych wymówek! Zbuntujcie się przeciwko zimie w Polsce i przybywajcie na Cypr! Gwarantujemy, że to będą udane i niezapomniane ferie!

Cypr Południowy

 

 

 

Share on FacebookTweet about this on TwitterPin on PinterestShare on Google+Email this to someone

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *