Cricova – największa atrakcja turystyczna Mołdawii.
Cricova to niewielkie miasteczko leżące niespełna trzydzieści kilometrów na północ od Kiszyniowa. Otoczona plantacjami winorośli, które porastają okoliczne wzgórza, stwarza wrażenie sielankowej mieściny. Winnice Cricova podobnie jak Milesti Mici powstały z wykorzystania wielokilometrowych podziemnych tuneli, które zostały wydrążone w skutek wydobywania kamienia wapiennego. Stała wilgotność i temperatura oscylująca w przedziale 12-14 stopni, idealnie nadaje się do składowania wina. Początki leżakowania wina w wapiennych tunelach sięgają czasów ZSRR, kiedy to dzisiejsza Mołdawia była republiką w granicach „czerwonego” mocarstwa. Obecnie śmiało można stwierdzić, że to właśnie Cricova jest największą atrakcją turystyczną Mołdawii, choć wielkością ustępuje Milesti Mici. Ze 120 kilometrami wydrążonych tuneli, z milionem i trzystu tysiącami leżakujących butelek jest łakomym kąskiem dla spragnionych (dosłownie i w przenośni) pogłębienia swojej winnej wiedzy, turystów. Podczas naszego pobytu w Mołdawii w żadnym innym miejscu nie usłyszałem tylu różnych języków. Oczywiście nasi też tam byli.

Podobnie jak w przypadku odwiedzonej wcześniej Milesti Mici, zarezerwowanie sobie wcześniej terminu w Cricova właściwie jest koniecznością. Według mnie sporym plusem w stosunku do swojej większej poprzedniczki jest to, że tu zwiedzanie odbywa się otwartymi wagonikami, dzięki czemu możemy spokojnie wybierać pakiety z degustacją. Chyba, że przyjedziemy samochodem, więc ten który wyciągnie złamaną zapałkę będzie miał prze…..chlapane.

Kolejny plus należy się za znajdującą się tu restaurację. Świetne wina, niezłe jedzenie, przystępne ceny i ta lokalizacja! Do restauracji prowadzą podświetlone schody w wydrążonym w skale tunelu. Na dole mamy całkiem sporych rozmiarów bar i kilka oddzielonych sal, urządzonych w różnych stylach. Na ścianach rzeźby, dobre oświetlenie oraz widoczna dbałość o czystość, sprawiają, że można tu miło spędzić czas.






Wracając do samego procesu zwiedzania, to po opłaceniu biletów zostaliśmy podzieleni na grupy językowe, przydzielono nas do poszczególnych przewodników i skierowano do elektrycznych wagoników. Podczas owego dzielenia na grupy z pewnym zdziwieniem odkryłem, że nie ma mnie na liście angielskojęzycznej, choć sformowano aż takie dwie. Po powtórnym przeczytaniu listy uczestników znowu nie usłyszałem swego imienia ani nazwiska. Wywołało to niemałą konsternację, ponieważ lista osób z listy równa była ilości „owieczek” oczekujących na wejście do jaskiń. Panie przewodniczki chciały mieć „porządek w papierach”, więc postanowiły jeszcze raz zweryfikować listę, ale tym razem wyczytany osobnik miał od razu wsiadać do wagonika. Jak nietrudno się domyśleć stałem tam do samego końca w oczekiwaniu na usłyszenie znajomego dźwięku. Coś na wzór – Jacek albo Kargol. Niestety na liście został tylko niejaki „Scjaquas” do którego nikt się nie przyznawał. No cóż, sokoro tak mnie nazwali to przy kolejnej wymianie paszportu będę musiał wpisać sobie nowe imię. Poprosiłem tylko o możliwość przepisania z listy tego oryginalnego imienia (przecież nigdy bym nie zapamiętał) i jako świeżo upieczony „Scjaquas” wskoczyłem czym prędzej do wagonika, aby już bardziej nie opóźniać zwiedzania.

Pierwszym przystankiem jest wizyta w niewielkim kinie, gdzie obejrzymy film prezentujący historię oraz współczesność win Cricova. W sali kinowej znajduje się też bar, w którym zostaniemy uraczeni lampką wina, aby nowa wiedza płynąca w ekranu była łatwiej przyswajana.

Po wstępnej degustacji ruszamy dalej, by co chwilę zatrzymywać się, celem poznania technik produkcji i sposobów leżakowania. Ciekawostką jest to, że pomimo sporej automatyzacji sam proces przekręcania leżakujących butelek wciąż odbywa się ręcznie. Cricova w swych rozległych piwnicach nie tylko przechowuje wina własnej produkcji, ale można im powierzyć na przechowanie także własną kolekcję win. Koszt takiej przyjemności to około 1,5 euro za butelkę rocznie. Taki poziom cen musi być niezbyt wygórowany, ponieważ chętnych nie brakuje. Wśród galerii znanych osobistości mających tu swoje winne zasoby jest też Donald Tusk.




Muszę przyznać, że odwiedzając kolejne podziemne komnaty kompleksu Cricova, byłem pod sporym wrażeniem jego ogromu i przepychu. Człowiek czuje się tu jakby był w jakimś olbrzymim zamku z niezliczoną ilością pokoi a nie pod ziemią. Co prawda nie ma tu okien, jednak wystój jest tak dobrany, że łatwo można nie zauważyć tego detalu.




W zależności od wybranego pakietu, pod koniec zwiedzania zostajemy podzieleni na jeszcze mniejsze grupy, by oddać się winnemu szaleństwu. Nasz pakiet nosił nazwę „Sparkling” a w jego skład wchodziła degustacja pięciu win musujących oraz gustowna przekąska. Profesjonalna i pełna pasji przewodniczka opowiadała nam jak powstają spożywane przez nas trunki a dobrze wyszkolony jegomość w białych rękawiczkach otwierał kolejne butle i napełniam nam kieliszki musującą substancją. Smakując kolejne wina, atmosfera robiła się coraz bardziej przyjemna a szum bąbelków sprzyjał nawiązywaniu nowych znajomości. Po jakiś 30 minutach znaliśmy się już naj przysłowiowe „łyse konie”. Nasza kilkunastoosobowa grupa składała się z pięciu Francuzów, trzech Rumunek, jednego Włocha, Niemca, koleżanki z Japonii to i oczywiście reprezentanta kraju z nad Wisły w mej szacownej osobie. Cena tej konkretnej przyjemności wynosiła 610 MDL za głowę.



Ostatnim akordem programu była wizyta w „przyzakładowym” sklepie. Nie muszę dodawać, że odpowiedni zapas trunków został poczyniony. Trochę uwierała mnie świadomość, że wracając do kraju z Mołdawii mogę legalnie przywieźć tylko cztery litry wina a tu półki uginają się od świetnych trunków w bardzo, ale to bardzo atrakcyjnych cenach. Dobrze, że resztki rozsądku kazały mi odstawić kilka butelek z powrotem na półkę, ponieważ dwa dni później lądując na Okęciu zostałem wytypowany do rutynowej kontroli bagażu rejsowego. Na szczęście ilość win owiniętych folią bąbelkową była zgodna z przepisami celnymi, więc uprzejmy celnik tylko pożyczył mi udanej degustacji przywiezionych trunków.

Wracając do winnicy Cricova, uważam tę wizytę za naprawdę udaną. Mając porównanie z Milesti Mici, stawiam na Cricovę. Może dlatego, że jest tu bardziej luksusowo a ludzi ciągnie do luksusu. Ponad to są tu bardziej zorganizowani, przewodnicy lepiej wyszkoleni a niektórzy z nich to prawdziwi pasjonaci. Cricova nie wymaga posiadania własnego samochodu, więc niezmotoryzowani nie są na straconej pozycji. Ważne jest również to, że jeśli chcemy wykupić pakiet z degustacją to jako kierowca masz przechlapane, ponieważ w Mołdawii limit alkoholu we krwi wynosi dokładnie „0”.
W miejscowości Cricova są co najmniej dwa hotele, w których możemy dojść do siebie po winnym tourne. Taką właśnie opcję my wybraliśmy. Jednak duża część turystów stacjonujących w Kiszyniowie korzysta z niedrogich mołdawskich taksówek, aby dotrzeć tu na zwiedzanie a po wszystkim wrócić do stolicy. Tak czy inaczej zachęcamy do zwiedzenia obydwu winiarni, aby samemu wyrobić sobie zdanie.