JUKATAN
Jukatan na Dzień Kobiet? Ale Meksyk!
To nie będzie zwykła relacja z podróży… To będzie opowieść o czymś więcej niż tylko o podróży, zwiedzaniu świata, odhaczaniu kolejnych atrakcji turystycznych czy konsumowaniu kolejnego talerza wymyślnego dania. Meksyk jako cel podróży pojawił się w naszych głowach duuuuuużo wcześniej, ale nie spodziewaliśmy się, że przez kolejnych kilka lat nic nie zdoła dorównać temu miejscu. Wszystko to za sprawą emocji, wrażeń i wspomnień, które towarzyszą nam do dzisiaj i jest pewne, że Meksyk dzięki temu pozostanie w naszych sercach na zawsze. Poczytajcie, pooglądajcie i przekonajcie się dlaczego Meksyk zapamiętamy do końca życia!
Marzenia się spełniają! Ktoś powie, że to wyświechtany frazes, ale wiele naszych marzeń wcześniej czy później przecież się spełnia, nieprawdaż? Wiadomo tylko, że marzenia same się nie spełniają. Nic nam z nieba, nagle, bez powodu, nie spadnie. Zawsze trzeba zrobić coś w kierunku ich ziszczenia. Po pierwsze to trzeba marzyć! Niektórzy nawet nie chcą lub nie potrafią tego zrobić!!! Ale nawet jeśli już marzą, na przykład o wygraniu wielkich pieniędzy na loterii, to przecież trzeba trzeba wyjść z domu, odwiedzić kolekturę Lotto, wydać parę złociszy i zakupić los. Tak niewiele i jednocześnie aż tak dużo dla wielu.
Dla mnie już samo marzenie o czymś jest już miłym doznaniem. Często marzę oczywiście o podróżach, ale bardzo, bardzo często zdarza mi się marzyć o… spełnianiu czyichś marzeń. To naprawdę przyjemne uczucie, jeśli tylko ktoś nie ma w sobie za dużo egocentryzmu. Ja nie mam. Na szczęście. Obraz zaskoczonej, szczęśliwej i wzruszonej osoby, której udało się właśnie spełnić marzenia jest niezwykły i pozostaje w pamięci „na wieki”. No i ten moment tuż przed tym, gdy druga osoba dowie się, że jedno z jej największych marzeń właśnie się spełnia… Ciarki na plecach przechodzą. A w ogóle, jeśli już ma się do czynienia z tzw. full opcją, czyli spełniamy swoje i czyjeś marzenia o podróżach to wtedy występuje odlot totalny! Tak było właśnie 8 marca, na Dzień Kobiet…
Monika siedziała sobie w kuchni z koleżanką kiedy właśnie przybyłem z naręczem obowiązkowych czerwonych róż i pudełkiem czekoladek. Życzonka, buziaczki, podziękowania… jak to na Dzień Kobiet. Trzeba tutaj dodać, że Monika nie przepada za czekoladkami i dlatego kwiatki szybko powędrowały do wazonu, a czekoladki w „zapomnienie”. Zapewne leżałyby sobie tam wieczność lecz koleżanka upomniała się o słodkości i Monika zmuszona była rozpakować pudełeczko. Jakież było Jej ogromne zdziwienie i zaskoczenie, gdy w środku zobaczyła… białą kopertę z napisem: „Zaproszenie”. Co to jest? Skąd się tutaj to wzięło? Jakie zaproszenie? Ale o co chodzi…? – Monika tyle mogła z siebie wykrztusić i nerwowo zaczęła odklejać kopertę. W środku rzeczywiście znajdowało się zaproszenie, w którym można było wyczytać następujący tekst: „Mam zaszczyt zaprosić Monisię na spełnienie marzeń! Czyli jedziemy do M-e-k-s-y-k-u!!!” Twarz Moniki nabrała rumieńców, a w oczach pojawiła się łezka szczęścia. Wciąż nie mogła uwierzyć w to co właśnie czyta, powtarzając kilkakrotnie co sekundę „Ja nie wierzę.. Ja nie wierzę… Uszczypnij mnie!”. Gdy już dotarła do Niej ta informacja rozpłakała się już na dobre ze szczęścia i zaczęła wydzwaniać do wszystkich po kolei i chwalić się tym co Ją właśnie spotkało. W zaproszeniu znajdował się jeszcze szczegółowy plan podróży, ale Monika z tego wzruszenia doczytała resztę dopiero po tym jak już cały świat dowiedział się, że właśnie spełnia się Jej jedno z największych podróżniczych marzeń. Meksyk był w końcu na wyciągnięcie ręki!
Prawie trzy miesiące później, pod koniec maja, zameldowaliśmy się na lotnisku Okęcie w Warszawie i via Nowy Jork i Miami obraliśmy kierunek na Meksyk. Bilety lotnicze były już zakupione w marcu, więc cena była dość atrakcyjna: 1700 zł za 1 osobę w obie strony z dwoma przesiadkami liniami LOT-u oraz American Airlines. Trzeba co prawda dodać do tego koszt wizy amerykańskiej, ale w naszym przypadku ponad ośmiogodzinny postój w Nowym Jorku był wkalkulowany w plan podróży. Wykorzystaliśmy po prostu okazję do pojawienia się na rozświetlonym Times Squere i na spacer po 5th Avenue. Tak zupełnie na marginesie to jest dobry pomysł na uzyskanie wizy amerykańskiej, bo w konsulacie nie wydają czegoś takiego jak „wiza tranzytowa” tylko od razu dali nam wizę turystyczną ważną na 10 lat. Zresztą wiza tranzytowa i tak nie zdałaby egzaminu na lotnisku JFK w Nowym Jorku, na którym wylądowaliśmy, więc wcale tym Amerykanom się jakoś nie dziwię, że tak uprościli sobie sprawę i nie wydają takich wiz. Przesiadka na inny samolot w ramach połączeń krajowych wymaga po prostu wyjścia z jednego terminala i przejazd specjalną kolejką na jeden z terminali krajowych, których jest chyba z pięć, bo każda linia lotnicza ma swój terminal. Taka ta Ameryka wypasiona.
Po ponad 25. godzinnej podróży nareszcie wylądowaliśmy u celu naszej wyprawy w Cancun na Półwyspie Jukatan. Na lotnisku, po krótkiej odprawie paszportowej, przechodzi się do miejsca gdzie odbywa się odprawa celna. Polega to na tym, że każdy przechodzi z walizkami przez specjalne bramki, na których wyświetla się sygnalizacja podobna do tych występujących na przejściach ulicznych, tzn: światło zielone – można przechodzić, światło czerwone – przejście zamknięte i w tym przypadku będzie kontrola bagażu. Przy czym trzeba powiedzieć, że praktycznie cały czas pali się światełko zielone. Lampka czerwona zapala się losowo, co ileś set pasażerów i odprawa celna idzie jak błyskawica. To znaczy szła jak błyskawica, bo wszyscy przeszli przez bramki (łącznie ze mną), ale Monika ujrzała oczywiście czerwień! Chwila-moment i kilku celników pojawiło się uzbrojonych w gumowe rękawiczki. W ciągu kilku następnych kilkudziesięciu sekund wywrócili całą zawartość bagażu do góry nogami i zrobili taki miszmasz, że trzeba było potem pakować się praktycznie od początku. Chociaż może „miszmasz” nie jest właściwym określeniem na to wszystko co zdarzyło się nam już na początku wycieczki. Na pewno bardziej pasowałoby w takim momencie zawołać: Ale Meksyk!
Transfer z lotniska do hotelu i z powrotem kosztuje ok. 40-60 USD, w zależności od firmy jaką się wybierze (np. Best Day Travel lub Super Shuttle). Pewnie jakby poszperać na necie dokładniej to myślę, że znalazłoby się taniej, ale po 25 godzinach w podróży chce się mieć po prostu gwarancję, że samochód na pewno przyjedzie po nas na lotnisko, będzie wygodny, klimatyzowany i szybko odstawi nas do hotelu, a nie będzie robił przejażdżki po całym mieście, które ma – nomen omen – ponad 600 000 mieszkańców!
Cancun to tak naprawdę dwa miasta. Pierwsze to miasto „właściwe”, gdzie żyją i pracują jego mieszkańcy, są dworce autobusowe, centra handlowe, biura i urzędy. Drugie miasto to dzielnica hotelowa (Zona Hotelara), wciśnięta pomiędzy Morze Karaibskie a Nichupte Lagoon przez środek której ciągnie się dwupasmowa arteria. I właśnie tą drogą docieramy z lotniska do hotelu. Pierwsze wrażenia są dramatycznie słabe. Zza okien busa widać tylko jakieś krzaczory, wyschnięte palmy, bagna i porozrzucane śmieci. Taki krajobraz towarzyszy nam jeszcze przez jakieś 10-15 minut i nagle przed nami pojawia się zawieszony nad drogą ogromny napis „Welcome in Paradise!”. I od tej chwili rzeczywiście można poczuć się jak w raju! Droga w tym miejscu prawie styka się już z morzem, które ma tak lazurowy kolor, że nigdy wcześniej i nigdy później już takiego nie widziałem. Pojawiają się palmy niczym z reklam batoników „Bounty”, a dookoła panuje soczysta, jaskrawa zieleń oraz złoto piasków plaży ciągnącej się aż po horyzont. Bajka! Takich powitań się nie zapomina. Jest kilka widoków, które człowiekowi zapadają w pamięć na całe życie. Nigdy nie zapomnę zatem widoku gór oświetlonych blaskiem księżyca lecąc kiedyś nad Tybetem, przejażdżki samochodem w Kanionie Piwy w Durmitorze, krajobrazu Rio de Janeiro ze szczytu Corcovado i właśnie błękitu Morza Karaibskiego, obmywającego piaski plaż przy wjeździe do Cancun. Nie do zobaczenia wkrótce, ale do wiecznego zapamiętania jak najbardziej! Meksyk zawsze będzie mi się kojarzył z tym widokiem.
Wybrany przeze mnie hotel to Hotel Flamingo. Troszkę drogi – wychodzi jakieś 400 zł za noc, ale co tam… Raz się żyje i dwa razy umiera! I tak jest tanio, bo w sezonie (czyli styczeń-marzec) ceny sięgają tutaj ponad 1000 zł za dobę, więc trafiamy „szczęśliwie” chyba na jakąś „promocję”. Położenie hotelu super, bo tylko kilkaset metrów od ścisłego centrum Zona Hotelara z licznymi restauracjami, sklepami i dyskotekami. Jednak przede wszystkim hotel położony jest tuż przy szerokiej plaży z oszałamiającym widokiem z tarasu naszego pokoju na Morze Karaibskie. Do tego dwa duże baseny, siłownia, kilka restauracji, sporej wielkości lobby gdzie można napić się dobrego drinka i spokojnie pogadać. Fajna miejscówka i warta swojej ceny.
No, ale w hotelu nie zamierzamy przecież spędzić naszych wymarzonych wakacji w tak pięknym kraju jak Meksyk. Czas napełnić puste brzuchy po długiej podróży i posmakować prawdziwej meksykańskiej kuchni. Wychodząc z hotelu niemal natychmiast napotykamy około pięciu restauracji. Po przejściu kolejnych 200-300 metrów można śmiało naliczyć ponad 20 restauracji. Zatrzęsienie lokali, wybór ogromny i w zasadzie to trudno się zdecydować, bo różnorodność i oryginalność kolejnych napotkanych jadłodajni kłuje w oczy.
W centrum dzielnicy hotelowej to restauracje liczone są już w dziesiątkach, więc w ogóle dostaje się oczopląsu i zaczyna się mieć pokusę wyboru na chybił trafił. Jednak nieoczekiwanie, w natłoku różnych nazw lokali, dostrzegamy tę jedną jedyną, na którą instynktownie cierpliwie czekaliśmy. Tylko spojrzeliśmy z Moniką po sobie i wiedzieliśmy, że musimy tam zaglądnąć. Takim oto sposobem trafiliśmy do „Margarita & Marijuana”! To co tam zjedliśmy i przeżyliśmy nadaje się na osobną opowieść. Mieliśmy po prostu „nosa”, bo do dziś wspominamy to miejsce jako jedno z najlepszych restauracji w jakich kiedykolwiek byliśmy i jedliśmy! A uwierzcie mi już sporo w swoim życiu widzieliśmy i zjedliśmy. „Margarita & Marijuana” to bardzo skromnie urządzony lokal. Nic w zasadzie nie zapowiada pysznych dań i dodatkowych atrakcji, ale od początku pobytu w tym lokalu wyczuwa się po prostu, że coś „wisi w powietrzu”. Podchodzi do stolika kelner obwiązany skórzanym fartuchem z licznymi małymi i większymi kieszeniami, wypełnionymi tajemniczymi akcesoriami, głowę ma obwiązaną bandanką niczym pirat z Karaibów, a na szyi zawieszony ma… gwizdek. Oczywiście jeszcze do tego jego meksykańska facjata tajemniczo się uśmiecha i już wiadomo, że to na pewno nie będzie zwykły posiłek. Wesoły kelner podpowiada, że specjalnością restauracji są… kaktusy i rekomenduje nam właśnie dania przygotowane na bazie tego składnika. Meksyk w czystej postaci, więc nie zastanawiając się długo zamawiamy sałatkę z kaktusa oraz grillowanego kurczaka na liściu z kaktusa. Na szczęście dowiadujemy się, że kaktusy będą bez ości… tzn. bez igieł. Co za ulga, bo nie lubię jak coś mnie kłuje w gardle, gdy pałaszuję jedzenie. Kończąc przyjęcie zamówienia kelner jeszcze dopytał nas jeszcze o napoje i o to czy nie chcemy spróbować, na koszt firmy, meksykańskiego… szampana. Zamurowało nas oczywiście. No, ale jak to mówią darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda, toteż nie wyraziliśmy sprzeciwu i postanowiliśmy dać się zaskoczyć. Naturalnie zanim pojawił się szampan skonsumowaliśmy sałatkę i kurczaka z dodatkiem kaktusów. Pyszności, tyle można krótko i na temat opisać o tym co pojawiło się na stole, a potem w naszych brzuchach. Pyszności!!! Smak i aromat niepowtarzalny. Polecamy z czystym sumieniem restaurację Margarita & Marijuana w Cancun. Nie tylko zresztą z powodu smaku i oryginalności dań. Nie zapominajcie przecież, że na deser podają tam jeszcze meksykańskiego szampana! A konsumpcja tego tajemniczego trunku w tym lokalu wygląda w sposób następujący… Wspomniany kelner w bandance wyszedł zza baru trzymając w ustach gwizdek i nadymając policzki z całych sił przeraźliwie gwizdał tak, że w uszach pękały bębenki. Przy takim akompaniamencie podszedł do naszego stolika trzymając w dłoniach dwa kieliszki wypełnione kolorową cieczą. Nie przestając gwizdać przykląkł na kolano i całej siły uderzył kieliszkiem w krzesło, które było dostawione do naszego stolika. Oczywiście zrobił to w taki sposób, że ani szkło nie pękło, ani też nie rozlała się choćby kropla napoju znajdującego się w kieliszku. Jak on to zrobił sam zachodzę w głowę do dzisiaj. Następnie tak wstrząśnięty „szampan” przystawił do ust Moniki i pomógł wlać wprost do gardła. Gdy już Monika połknęła całą zawartość kelner chwycił Jej głowę i zaczął energicznie potrząsać nią w lewo, w prawo, w górę i w dół. Zrobił Jej takiego kręciołka, że dziewczyna przez chwilę poczuła się jak na rollercoasterze pędzącym z prędkością światła na Praterze w Wiedniu. Oczywiście trzeba wspomnieć, że gwizdać nie przestawał przez cały czas. Kiedy już skończył procedurę tarmoszenia Jej głowy, a każdy włos Moniki był już wykręcony w drugą stronę, na głowę założył wielkie słomkowe sombrero, a zza pazuchy wyjął ścierkę i bezceremonialnie wytarł nią całą buzię roześmianej do rozpuku Monisi, dokładnie od czoła po brodę. Oczywiście również i ja dostąpiłem zaszczytu degustacji meksykańskiego szampana w ten nietuzinkowy sposób. W kieliszkach okazał się być słodki jak syrop sok, ale w Meksyku nawet od napojów pozbawionych procentów może nieźle zakręcić się i zaszumieć w głowie. Szaleństwo, zaskoczenie i kupa śmiechu! Meksyk na wesoło! No i jak tu nie zakochać się w meksykańskiej kuchni?
Trzeba naprawdę kilka chwil, aby otrzeźwieć… z emocji i żeby meksykański szampan przestał szumieć w głowie. Doskonałym sposobem na to w Cancun jest pójście do… dyskoteki. Nie byle jakiej dyskoteki, trzeba tutaj wtrącić. Ten przybytek nazywa się The City i mieści się w samym centrum Zona Hotelara przy głównej arterii zwanej Punta Nizuc-Cancun. Trzeba tutaj wyraźnie zaznaczyć: to nie jest zwykła dyskoteka. To jest dyskoteka niezwykła! To nie jest po prostu klub, gdzie można potańczyć i napić się drinka lub dwa. To spektakl, to megakoncert każdego wieczoru, to show zrobione w iście holywoodzkim stylu, to wreszcie największy tego typu klub nie tylko w państwie Meksyk, ale w ogóle w całej Ameryce Łacińskiej! Zajrzyjcie na stronę internetową The City i obejrzyjcie kilka obrazków i filmów z wnętrza. Przekonacie się, że naprawdę warto tam wstąpić. Lokal ma ogromną powierzchnię. Jest oczywiście scena główna i parkiet, gdzie tłumy pląsają w rytm muzyki granej przez najlepszych na świecie DJ-ów (gdy my byliśmy w lokalu swoje sety puszczał akurat Armand van Helden). Jest również kilka pięter w formie antresol, gdzie ludziska mogą usiąść, pogadać i zamówić coś do picia czy jedzenia. Bilety kupuje się w dwóch wariantach: wejście „tylko na parkiet” – dla tych co chcą sobie potańczyć i ewentualnie od czasu do czasu do czasu coś zamówić przy barze oraz wejście „all inclusive”, z którego my oczywiście postanowiliśmy skorzystać. Bilecik kosztował za 2 osoby 110 USD, ale uwierzcie na słowo: Warto! W cenie otrzymuje się oczywiście nielimitowany dostęp do baru, przekąski, żadnych kolejek oraz stolik i miejsce do siedzenia (co w tym zatłoczonym miejscu jest dużą wartością) wraz z doskonałą panoramą na to co się dzieje w klubie, bo osoby wykupujące właśnie ten wariant biletu są umieszczani na ostatnim piętrze klubu. A jest na co popatrzeć. Co mniej więcej pół godziny DJ przestaje grać, na środek parkietu wjeżdża duża scena i zaczyna się show taneczny, kabaretowy lub musicalowy. Pojawiają się również akrobaci, magicy, połykacze ognia, piosenkarze, różnej maści showmani, którzy mają za zadanie zadziwić i szokować swoim talentem tysiące zgromadzonych osób… Z sufitu spada co chwilę konfetti, zewsząd bucha para, od czasu do czasu nastąpi wybuch fajerwerku i ogień buchnie z dysz rozmieszczonych wokół antresol, a lasery i reflektory biją po twarzach doprowadzając do oczopląsu. Do rana trwa taka zabawa, że przez następny tydzień nie przestajesz rozmawiać o tym co wydarzyło się w The City. Tak tytułem dygresji to na dyskotekę wybraliśmy się razem z Bogusią i Tomkiem, małżeństwem mieszkającym w USA, których poznaliśmy na lotnisku w Miami lecąc do Cancun. Naprawdę Polacy byli i są wszędzie! Na drugim końcu świata na pewno któregoś zawsze się spotka. A Meksyk to przecież w ogóle coraz częstszy kierunek naszych rodaków.
Dość już o jedzeniu, piciu i imprezowaniu. Czas coś zwiedzić. Przecież Meksyk słynie w świecie nie tylko z pięknej pogody i lazurowego wybrzeża, a być na Jukatanie i nie pojechać do Chichen Itza to tak jakby pojechać pierwszy raz na wycieczkę do Krakowa i nie wstąpić na Wawel. Dlatego w pierwszej kolejności udajemy się do tego prekolumbijskiego miasta założonego przez Majów. Zorganizowanie sobie takiej wycieczki z Cancun jest dziecinnie proste. Wystarczy wyjść z obojętnie jakiego hotelu, przejść na drugą stronę ulicy i tam wycieczka do Chichen Itza sama Cię znajdzie. Co jakieś 100 metrów można bowiem spotkać mini-biura turystyczne, które oferują niezliczoną ilość wycieczek i rozrywek dostępnych w Cancun i okolicach. Warto wykupić taką wycieczkę właśnie na ulicy zamiast na przykład w hotelu, bo ceny są bardziej konkurencyjne i można się targować. Rezerwuje się wycieczkę u takiego pośrednika, podając niezbędne dane osobowe oraz informacje dotyczące nazwy hotelu i numeru pokoju, a potem już wszystko dzieje się „samo”. We wczesnych godzinach rannych pod hotel podjeżdża busik, który zabiera pasażerów do głównego terminala turystycznego w Cancun, gdzie dokonuje się zapłaty za wycieczkę i rozdzielają turystów do poszczególnych autobusów. Oczywiście wycieczki do Chichen Itza są organizowane w różnych wariantach cenowych. My wybraliśmy akurat wariant „all-inclusive”, który kosztował około 90 USD za osobę. Płacąc taką kwotę w cenie wycieczki gwarantowany jest przejazd komfortowym autokarem, angielskojęzyczny przewodnik, bilet wstępu do kompleksu Chichen Itza, całodniowe wyżywienie z alkoholem włącznie, kilkugodzinny pobyt w Hotelu Mayaland Resort zlokalizowanego obok kompleksu archeologicznego w Chichen Itza oraz możliwość skorzystania z basenu, ręczników, leżaków, pryszniców i pokoju, w którym można się przebrać, odświeżyć, itd. Oczywiście w sprzedaży są tańsze warianty wycieczek do Chichen Itza. Można tam już pojechać za kwotę około 60 USD za osobę. Jednak uwierzcie mi na słowo – nie warto w tym przypadku skąpić dodatkowych dolców na zakup wycieczki w wersji „all-inclusive”. Gwarantuję Wam, że jeśli kupicie taką wyprawę w wersji standard po maksymalnie 2 godzinach pobytu w Chichen Itza będziecie pluli sobie w brodę i będą to najgorzej zaoszczędzone pieniądze w Waszym życiu. A wszystko to przez… niemiłosierny upał i wilgotność. Wyobraźcie sobie, że jadąc tam na miejsce dopadła nas ogromna ulewa. W pewnym momencie nawet zastanawiałem się czy kierowca widzi w ogóle drogę, bo „lało jak z cebra” to mało powiedziane. Jednak na miejscu, jak za dotknięciem magicznej różdżki, niebo się rozstąpiło i z zza chmur wyszło słońce, które grzało tak, że w kilka chwil woda, która spadła z niebios momentalnie zaczęła parować. Na efekty nie trzeba długo czekać. Dosłownie w okamgnieniu człowiek jest mokry od stóp do głów i pot zalewa oczy. Jestem osobą, która zwykle się nie poci, nawet w największych tropikach. Jednak w Chichen Itza byłem spocony jak pewne zwierzę hodowane na wsi. W obliczu takich warunków atmosferycznych możliwość skorzystania z basenu, prysznica, leżaka i ręczników oraz dodatkowego schłodzenia organizmu zimnym piwem i nielimitowanego dostępu do stołówki powoduje, że stracone 40 dolarów na „all-inclusive” zaczyna się traktować jak nadzwyczajny zysk. Nic nie przerysowałem, piszę serio!
Chichen Itza to chyba najsłynniejsze miejsce jakie Meksyk ma do zaoferowania turystom. Jest chyba w każdym katalogu reklamującym te państwo. Więcej, bo to w ogóle jedno z najbardziej znanych i najczęściej odwiedzanych atrakcji turystycznych na świecie. Chichen Itza znajduje się oczywiście na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO, a w 2007 roku zostało ogłoszone w słynnym plebiscycie jako jeden z siedmiu nowych cudów świata. Miejsce wyjątkowe, niezwykłe i magiczne. To jest nie do wiary, że w X-XI wieku ludzie byli zdolni do stworzenia miasta z takim rozmachem, gdzie każdy budynek, każdy element, każdy architektoniczny detal ma swoje logiczne uzasadnienie i znaczenie. Coś nieprawdopodobnego, że wtedy gdy Europa budowała proste, romańskie kościoły to na Jukatanie powstawały budowle porażające swoją inteligencją, precyzją i kreatywnością. Wrażenie jest tym większe, że miasto założone przez Majów zostało wybudowane ze znajomością i uwzględnieniem matematyki, geometrii i… astronomii. Świadczy to, że wykonywali oni metodyczne obserwacje nieba i zjawisk zachodzących poza Ziemią, nie mając przecież do dyspozycji choćby namiastki prymitywnego teleskopu. Weźmy za przykład choćby Piramidę Kukulkana, położoną w centrum tego starożytnego miasta. Na szczyt budowli prowadzi z każdej z czterech stron 91 schodów, a na samej górze jest jeszcze jeden dodatkowy schodek. W sumie schodków jest 365, czyli tyle ile dni w roku według kalendarza słonecznego. Na tym nie koniec, bo piramida ustawiona jest względem stron świata w taki sposób, że podczas pierwszego dnia kalendarzowej wiosny i jesieni na schodach piramidy odbywa się niezwykła gra świateł i cieni. Właśnie w te konkretne dni – 21 marca i 21 września, w określonych godzinach za sprawą promieni słońca wpadających przez znajdujący się na szczycie piramidy otwór w Świątyni Kukulkana ma się wrażenie, że pełzają po schodach… węże. Znajomość astronomii pozwalała kapłanom władać umysłami i duszami mieszkańców starożytnego miasta i byli zapewne uznawani przez nich za półbogów lub co najmniej cudotwórców. Dzięki temu takich cudo-tworów jak Piramida Kukulkana powstało w Chichen Itza znacznie więcej. W każdej wzniesionej tam budowli można znaleźć mnóstwo znaczeń, symboli, matematycznych odniesień do życia i zwyczajów Majów. Aż czasami razi w oczy ta logika gdy ogląda się El Caracol, Świątynię Tysiąca Kolumn czy Świątynię Wojowników. A tak na koniec wizyty w kompleksie archeologicznym Chichen Itza mam złą wiadomość dla miłośników footbolu, którzy dotąd żyją w świadomości, że piłkę nożną wymyślili w Anglii. Nic bardziej mylnego, bo pierwszych Lewandowskich i Messich można było podziwiać na boiskach Chichen Itza grających w pelotę, pierwowzór piłki nożnej jaką dziś możemy oglądać. Grało się ciężką, kauczukową piłką i już wtedy nie można było używać rąk. Za bramkę służyła kamienna obręcz zawieszona wysoko nad ziemią, a zwycięzcy meczu w ramach nagrody mieli zaszczyt… zginąć. Znaczy się oddać w ofierze bogu, co było ponoć w tamtych czasach i wśród tamtej społeczności największym wyróżnieniem i honorem. Ciekawe czy któryś ze znanych nam dziś piłkarzy oddaje nie życie, ale chociaż zarobione na meczach pieniądze?! Jednak czasy i zwyczaje nieco się zmieniły, ale futbolowe mecze nadal wywołują pewnie nie mniejsze emocje niż te rozgrywane w epoce Majów. Stawka jest co prawda dużo mniejsza, jednak piłkarze walczą czasami do „utraty tchu”, wyłączając może niektórych grających w polskiej lidze.
Chichen Itza to chcąc nie chcąc obowiązkowy punkt do zobaczenia będąc na Jukatanie i w ogóle odwiedzając Meksyk. Tam po prostu trzeba być i zobaczyć to wszystko na własne oczy. Choćby po to, aby się przekonać, że tysiąc lat temu żyli już tacy, którzy wiedzieli jak budować z sensem i na długie lata. Choćby po to, aby dostrzec cuda i magię tego miejsca, bo jak by nie było to teraz jeden z najnowszych siedmiu cudów świata. No i choćby dlatego, aby sprezentować sobie oryginalną metrykę urodzenia napisaną w języku obrazkowym Majów na czerpanym papierze. Za kilkanaście dolarów to będzie naprawdę fajna i nietuzinkowa pamiątka.
Zachęceni fajną wycieczką do Chichen Itza w kolejnym dniu kupujemy wycieczkę do Tulum i parku rozrywki Xelha (czytaj: szelcha). Kolejny raz zakupu dokonujemy w przydrożnym biurze podróży, kolejny raz pozbywamy się około 100 USD za osobę i ponownie naprawdę czujemy, że to dobrze wydane pieniądze. No Meksyk na pewno nie należy do najtańszych opcji podróżniczych, ale cały dzień spędzamy na zwiedzaniu, beztroskim leniuchowaniu i podziwianiu uroków natury Jukatanu. Jeden dzień, ale atrakcji co niemiara. Opłaca się! Wizytę zaczynamy w Tulum, gdzie znajdują się ruiny prekolumbijskiego miasta Majów. Do Chichen Itza co prawda nie ma co porównywać, ale miasto jest pięknie położone nad 12. metrowym klifie stromo opadającym w turkusowe wody Morza Karaibskiego. Poza tym jest niezła adrenalina, bo podczas zwiedzania pomiędzy nogami plączą się ponad metrowej długości jaszczury. Dziwne uczucie, bo choć nie są mięsożerne i agresywne to jednak widok takiego potwora przechadzającego się obok naszych trzęsących się łydek jest zatrważający. Brrr… Swoją drogą to zaskakujące jak taki trawożerny stwór może nabrać takiej masy, będąc cały czas na diecie? Hmmm… Kuchnia meksykańska raczej im służy.
Z Tulum udajemy się do Parku Rozrywki Xelha. Wszystkie atrakcje są wkomponowane w naturalne otoczenie wrzynającej się w ląd morskiej zatoczki. Xelha to trochę takie połączenie aquaparku z parkiem krajobrazowym i zoo, gdzie można wyszaleć się pływając na pontonach, skacząc do wody z wysokiego klifu, snorkując wśród niewielkich raf koralowych i tysiąca kolorowych rybek czy jeżdżąc rowerem wśród gęstych drzew i krzewów rozkoszując się otaczającą przyrodą. Można poleżeć na hamaku lub zażyć kąpieli w cenocie – jednej z licznych w tej okolicy naturalnych słodkowodnych studni, z której dawni mieszkańcy czerpali zdatną do picia wodę. Są też delfiny i kolorowe papugi, wiszące mosty i tyrolki, którymi z piskiem przeprawia się rozbawiona gawiedź z jednego na drugi brzeg zatoczki. Jest też okazja zobaczyć z bliska jak wygląda las namorzynowy czy zauroczyć się przepięknymi kwiatami lub po prostu położyć się plackiem na piaszczystej plaży i zażyć słonecznej kąpieli nad brzegiem niebiesko-szmaragdowej wody. Sielsko-anielsko! Wiadomo, rodziny z dziećmi nie będą się tutaj nudzić. Jednak to miejsce jest pomyślane dla wszystkich w wieku od 0 do 100 lat, czyli Meksyk dla każdego. Nie ma więc mowy, aby ktokolwiek nie pasował do tego miejsca. Każdy znajdzie tu jakąś atrakcję dla siebie i będzie to na pewno coś wyjątkowego.
Na dwudniową chwilę odsapnęliśmy od wycieczek po Jukatanie i postanowiliśmy troszkę poplażować. Meksyk słynie przecież z pięknego Morza Karaibskiego. Hotel Flamingo położony był przecież tuż przy szerokiej i piaszczystej plaży, więc szkoda było z tego nie skorzystać. Woda w morzu miała około 25-27ºC, w hotelowych basenach podobnie i w pewnym momencie zacząłem zastanawiać się czy między palcami nie zaczną wyrastać mi błony pławne, bo z wody nie wychodziłem nawet na chwilę. Poza tym nad basenem był zawieszony kosz i można było pograć z wielkimi amerykańskimi czarnoskórymi turystami w kosza. Choć przez moment mogłem poczuć atmosferę NBA, bo byli skubani dobrzy jak ci, których oglądałem w telewizji. Za to w rzutach za 3 punkty nie dałem im szans. Jestem w tym, tutaj skromnością zgrzeszę, baaaardzo skuteczny. A wieczorami… Wieczorami rozpieszczamy się… drinkami, w których rolę główną gra oczywiście tequila. Meksyk bez tequila sunrise to przecież nie Meksyk! W któryś wieczór próbujemy inny narodowy meksykański trunek – mezcal, wyrabiany z niebieskiej agawy i uzupełniony tłuściutkim… robakiem utopionym na dnie butelki spożywanym wraz z ostatnim haustem alkoholu. Jeśli ktoś kiedyś próbował paliwa lotniczego to na pewno będzie już wiedział jak smakuje mezcal.
Czas ruszyć tyłki z hotelu i zobaczyć kolejne ciekawe miejsca. Wybór padł na Playa del Carmen i wyspę Cozumel. W tym wypadku wszystko już zorganizowaliśmy sobie we własnym zakresie. Do Playa del Carmen dojechaliśmy rejsowym autobusem z głównego terminala autobusowego w Cancun za równowartość około 3 USD w jedną stronę na osobę. Linia autobusowa ADO kursuje do Playa del Carmen co 15-20 minut, więc nie ma żadnego problemu z dojazdem. Tutaj znajdziecie rozkład jazdy autobusów kursujących z Cancun do Playa del Carmen. Sama podróż do tego meksykańskiego kurortu trwa około godziny, jednak trzeba też doliczyć około 20 minut i 1 dolara na osobę na dojazd z hotelu do terminala autobusowego w centrum Cancun.
Playa del Carmen to drugi co do wielkości kurort na Jukatanie. Jest o wiele spokojniej niż w Cancun, a hotele, choć jest ich tutaj bardzo dużo, nie są tak wysokie i ściśnięte jeden na drugim. Wzdłuż szerokiej plaży prowadzi długa promenada, gdzie umiejscowiło się wiele restauracji, klubów nocnych i sklepów z pamiątkami. Co dziwne kolor morza jest tu zupełnie inny niż w Cancun. Dominującą barwą jest bowiem szmaragd, a nie kolor turkusowy. Playa del Carmen to doskonały punkt wypadowy na wyspę Cozumel, osławioną przez francuskiego podróżnika i badacza mórz Jacquesa Cousteu. W latach 60. ubiegłego wieku odkrył on bowiem niezwykle piękne stanowiska raf koralowych, które stały się rajem dla płetwonurków i rozsławiły wyspę i Meksyk na cały świat. Za około 10 USD na osobę w jedną stronę nowoczesny prom przewozi turystów pomiędzy Playa del Carmen na Cozumel. Rozkład rejsów tych promów znajdziecie pod tym linkiem.
Cozumel jest niewielkie i można je zwiedzić w parę godzin, chyba że ktoś chce ponurkować to wtedy oczywiście nawet kilka dni nie wystarczy. My przybyliśmy z zamiarem zobaczenia tego co się dzieje na wyspie. W zasadzie na wyspie jest jedna miejscowość, która nazywa się San Miguel. Tam dopływają promy, również te ogromne wycieczkowce obwożące turystów po Karaibach, tam też jest skupisko restauracji, sklepów i ulic zapełnionych samochodami, motorami i … dorożkami. Te wymysły to efekt tych tłumów, które przybywają tutaj ogromnymi oceanicznymi liniowcami. Meksyk to przecież jedno z najbardziej popularnych celów turystycznych na świecie. Masa turystyczna jednak na całym świecie ma niestety jeden wspólny mianownik – jakieś niewyjaśnione dla mnie parcie do tandety, kiczu, taniej komercji i badziewia. Myślę, że Jacques Cousteu przewraca się w grobie, gdy widzi jak zdegradowano Cozumel do kolejnej zatłoczonej atrakcji i miejsca do cumowania dla transatlantyków, podczas gdy on odkrył tutaj perłę Karaibów. Tłumy skutecznie zniechęciły nas do dłuższego pobytu w tym miejscu i oprócz wielkich statków i tysięcy amerykańsko-francusko-rosyjsko-niemieckich twarzy nie zobaczyliśmy nic innego, a już w ogóle nic interesującego. Wystarczył krótki spacer główną ulicą San Miguel, szybko zjedzony (na szczęście smaczny) lunch w Rock’n Java Caribbean Cafe i ruszyliśmy w drogę powrotną do Playa del Carmen. Nie ukrywam, że z ulgą dopłynęliśmy z Cozumel do brzegów Jukatanu. Różnicę widać gołym okiem – tam tłoczno i hałaśliwie, tutaj jakby czas stanął w miejscu. Turyści oczywiście są, ale są jakoś sprytnie pochowani i nie nachalni tak bardzo jak na Cozumel.
Ostatnia atrakcja podczas naszego pobytu w Cancun to podziwianie raf koralowych. Są jedne z najpiękniejszych na świecie i taka eskapada to absolutna konieczność. No, ale jak tu oglądać rafy kiedy nie ma się doświadczenia w nurkowaniu? W Cancun jest na to oczywiście prosty i sprawdzony już przez nas sposób. Tak, tak… Trzeba wyjść na ulicę, poczekać chwilkę jak zaczepi nas jakiś pan z „biura podróży” i po krótkich, acz burzliwych negocjacjach można rezerwować rejs na rafy koralowe… żółtą łodzią (prawie) podwodną. Za 40 USD otrzymujemy kilkugodzinną wyprawę obejmującą przejażdżkę szybką motorówką po Nichupte Lagoon (dużym jeziorze okalającym Zona Hotelara), lunch, zimne napoje, piwo lub wino oraz oczywiście rejs łodzią ze szklanym dnem, z którego można podziwiać rafy koralowe i faunę żyjącą w wodach Morza Karaibskiego. A naprawdę jest się czym zachwycać! Mimo, że szyba oddzielała nas od tego podwodnego raju to jednak i tak wrażenie jest ogromne. Wśród kolorowych jak tęcza koralowców pływają rybki w podobnych kolorach. Od czasu do czasu przepływa pod nami jakiś ogromny żółw lub płaszczka, co za każdym razem wśród pasażerów wzbudza niebywały wręcz entuzjazm. Tylko zdjęcia nie wychodzą. Łódź kołysana falami buja się w każdą stronę, a robienie zdjęć przez szybę dodatkowo utrudnia sprawę fotografowi. Nie mniej jednak dla osób nie nurkujących taki rejs to super okazja do podejrzenia tutejszego podwodnego życia.
Jak niedawno się dowiedziałem łódki ze szklanym dnem dopływają jeszcze do nowo otwartej, niezwykłej podwodnej atrakcji zlokalizowanej obok niewielkiej wysepki Isla Mujeres. Mam tutaj na myśli podwodne muzeum, gdzie można podziwiać zatopione rzeźby postaci ludzkich, samochodów, przedmiotów codziennego użytku obrastających z roku na rok koralowcami. Oglądałem ostatnio zdjęcia w internecie i bardzo żałowałem, że nie było dane mi tego zobaczyć na własne oczy. Cóż… Może niech to będzie pretekst do tego, aby wrócić kiedyś do Cancun? Albo jeden z powodów dla których to Wy powinniście wybrać się do Cancun. Póki co obejrzyjcie filmik z tego miejsca i niech będzie on dla Was inspiracją do zorganizowania takiej wyprawy. Jeśli już Wam się to spodoba to koniecznie zacznijcie marzyć o takiej podróży, bo Meksyk zachwyca, Meksyk zaskakuje, Meksyk smakuje, Meksyk to miejsce gdzie spełniają się marzenia!