TANGER

Share on FacebookTweet about this on TwitterPin on PinterestShare on Google+Email this to someone
Kecajmadeby

Flanky  

Tanger, czyli oko na Maroko!

        Tanger i Maroko kojarzy nam się przede wszystkim… filmowo. „Casablanca” z Humphreyem Bogartem i Ingrid Bergman to oczywiście klasyka, ale my bardzo lubimy filmy akcji. A już za Jamesem Bondem wręcz przepadamy. A właśnie tutaj, w Tangerze, nakręcono przecież sceny do filmu „W obliczu śmierci” z Timothy Daltonem. Jeszcze więcej Tangeru widać w filmie „Ultimatum Bourne’a” z Mattem Damonem. Rewelacyjne kino! Trzymające w napięciu sceny pościgów po ulicach miasta-bramy Maroko należą do jednych z najlepszych w tym filmie. Polecamy obejrzeć temu kto nie oglądał lub zrobić powtórkę, aby chociaż popatrzeć na te fascynujące miasto!

        Ultranowoczesny prom, przypominający duży jacht, w ciągu 40 minut dowozi pasażerów z hiszpańskiej Tarify do Tangeru, północnej bramy Maroko. W czasie rejsu koniecznie trzeba udać się do stanowiska, gdzie dwóch marokańskich urzędników rejestruje i podbija jakieś formularze. Ponad trzy czwarte pasażerów zamiast podziwiać malownicze andaluzyjskie i afrykańskie brzegi z pokładu liniowca stoi w „kilometrowej” kolejce, aby jakiś urzędas łaskawie zarejestrował i opieczętował świstek papieru. Trzeba oczywiście wspomnieć, że ta formularzowa procedura nie zastępuje procedury odprawy paszportowo-celnej w porcie! Tam znów jest kolejka, znów kilometrowa i znów są urzędnicy. Biurokracja ogromna, ale wskaźniki bezrobocia pewnie są najniższe w Afryce! No, ale przynajmniej od razu wiadomo, że wkraczamy do innego świata… A podobno to Unia Europejska jest zbiurokratyzowana. Wolne żarty!

Maroko
Tanger na horyzoncie!

        Naklejki z logo hiszpańskiego biura podróży przyklejone do naszych kurtek to znak rozpoznawczy dla naszego przewodnika po Tangerze, który wyławia nas z tłumu pasażerów statku. Chwilę potem lądujemy w niewielkim, klimatyzowanym (na szczęście!) busiku i zaczynamy zwiedzanie. Zaczyna się… nieciekawie. Busik toczy się w żółwim tempie po zakorkowanym mieście, a gdy już wreszcie udaje się wyrwać ze szponów motoryzacyjnej dżungli na przedmieścia Tangeru dojeżdżamy do… stada wielbłądów! Jeszcze na dobre ekskursja po mieście się nie rozpoczęła a już żałowaliśmy, że w porcie afiszowaliśmy się z tymi naklejkami na kurtkach. To była typowa ustawka Pana Przewodnika z Panem od Wielbłądów! Pan Przewodnik przywiózł kilku turystów-frajerów, aby Ci mieli radochę ze zrobienia sobie zdjęcia z dwugarbną istotą, tudzież karmienia lub, o zgrozo!, przejażdżki na biednym zwierzęciu przeciskając się pomiędzy licznymi samochodzikami i busikami. Ku naszemu zaskoczeniu amatorów takiej rozrywki nie brakowało. Najgorsze jest to, że ci pseudoturyści nawet nie mają świadomości co czynią. Smutno było patrzeć na to jak ich głowy tęsknią za rozumem. Zmarnowaliśmy około pół godziny czasu zanim wszyscy zainteresowani skorzystają z tej wątpliwej atrakcji i z powrotem załadują się w komplecie do naszego busika. Z ulgą przyjęliśmy do wiadomości, że to ostatnia taka „atrakcja” w dniu dzisiejszym. Przewodnik widząc nasze zdegustowane miny przeprosił i poprosił o wyrozumiałość. Jego i kompanów od wielbłądów nie trudno zrozumieć dlaczego to robią, ale tej gawiedzi robiących sobie sto fotek na umęczonym zwierzaku pojąć nie sposób.

Maroko
Zatłoczone centrum Tangeru

        Wśród drzew dużego i pięknego parku zjeżdżamy ostro w dół do centrum Tangeru. Po drodze mijamy bardzo zadbane wille i silnie strzeżone budynki biurowe i pałace. To zupełnie inny obraz tego wielkiego miasta, niepodobny do tego co widzimy w centrum. Tutaj brak rządowych, wypacykowanych na bogato budynków, wysokich ogrodzeń i zielonej trawy. Stare budynki, połączone setkami kilometrów kabli i sznurów zdają się deptać jeden po drugim. Przejścia pomiędzy nimi są tak wąskie, że czasami z ledwością przeciśnie się dwoje ludzi. Zwarta zabudowa, tłumy zwykłych mieszkańców i turystów, dziesiątki żywiołowo bawiących się dzieci na niewielkich skwerach i chodnikach, śpiew muezinów dobiegających z wież licznych minaretów sprawia wrażenie jak by się właśnie trafiło do wnętrza ula. Klaustrofobicznego uczucia dopełniają liczne balkoniki wiszące nad naszymi głowami, podparte wątłymi rureczkami przymocowanymi do ścian budynków. Patrząc na to wszystko ma się wrażenie, że lada moment zawali się to na nas. Na szczęście wiszą jakimś cudem, wbrew prawom fizyki i prawa budowlanego, jeśli takie w ogóle w jakiejkolwiek postaci w tym kraju obowiązuje. Każdy dom zdaje się być wybudowany lata świetlne temu i jedyną oznaką jako takiej dbałości o stan techniczny budowli jest nałożona piąta czy dziesiąta warstwa farby na elewacji.

Maroko
Architektura Tangeru… Na przekór prawom fizyki i prawa budowlanego

Zaglądamy do wewnątrz niektórych z tych domów poprzez nieregularne kształtem dziury mające funkcję okien, ale takich bez szyb. W wielu przypadkach „okna” są tak małe, że z trudem dostrzec cokolwiek. Jak żyć? – zastanawiamy się głośno, nie mogąc uwierzyć, że w takich warunkach można być szczęśliwym choć przez chwilę. A jednak na swojej drodze w labiryncie uliczek spotykamy licznych mieszkańców tych przybytków – są sympatyczni, uśmiechnięci, próbujący zaczepić nas jakimś fajnym gestem lub słowem. Chętnie bezinteresownie pozują nam do zdjęć i przyjaźnie pozdrawiają. Nawet jedno z dzieci postanowiło przedstawić nam swojego domowego pupila. Z pewnością w innym rejonie świata byłby to zapewne pies lub kotek, ale tutaj była to…owieczka. Zaskakujące, nieprawdaż? Podróże kształcą ludzi wykształconych! Maroko zaskoczy pewnie jeszcze niejeden raz…

Maroko
Niestety nie dowiedzieliśmy się jak się wabił domowy pupil

   Mijamy liczne sklepiki, warsztaty, piekarnie… W absurdalnie niewielkich, ciasnych i oczywiście nieklimatyzowanych pomieszczeniach lokalni rzemieślnicy wykonują wytrwale, w skupieniu i w ciszy swoją pracę. Jest marzec i upały nie dają się jeszcze we znaki, ale jak Ci ludzie funkcjonują gdy nadejdzie lato?! Niepojęte dla kogoś kto od zarania dziejów mieszkał i pracował w warunkach, które tutaj uznane byłyby za wyjątkowo nieprzyzwoity luksus.

Maroko
Hardcore small business

        Docieramy do ścisłego centrum, gdzie tłum zgęstniał w dwójnasób. Sklepik na sklepiku, stragan na straganie, restauracja na restauracji, samochód na samochodzie i człowiek na człowieku…. Jedyne co jest „na”, to nic nie jest na miejscu – totalny rozgardiasz, chaos i tumult. Do tego ta mieszanina zapachu grillowanego mięsa, zaduch spalin i aromatu przypraw sprzedawanych co krok w licznych kramach. Mieszanka piorunująca, nie da się łatwo tego zapomnieć. Jest specyficznie, ale o dziwo!, ma to swój szczególny urok. Niewytłumaczalnie fajnie!

    Nagle nasz przewodnik skręca w ciemny zaułek, by za chwilę wspiąć się stromo po groźnie skrzypiących schodach prowadzących na piętro niemiłosiernie obdrapanego budynku. Ku naszemu zaskoczeniu trafiliśmy do… restauracji. Prędzej spodziewałby się człowiek tutaj jakiegoś punktu sprzedaży dywanów czy innego marokańskiego rzemiosła, ale nie gastronomii. Maroko jeszcze chyba nie raz i nie tylko nas jeszcze czymś zaskoczy! Jeszcze większą niespodzianką było to, że lokal okazał się w środku naprawdę bardzo przyzwoity. Duże pomieszczenia, liczni goście siedzący na wygodnych ławkach wyściełanymi kolorowymi i wzorzystymi poduchami, z sufitów zwisające fantazyjnie i bogato zdobione żyrandole i lampy, a na środku pomieszczenia gotowy do występów instrumentalno-wokalnych zespół muzyków w tradycyjnych berberyjskich strojach. Czy ktokolwiek z Was w poszukiwaniu nietuzinkowej restauracji wszedłby do rudery, która przypominałaby ostrzelany z każdej strony i bez opamiętania budynek w Sarajewie czy Mostarze? Powiemy Wam, że w Tangerze warto wziąć taką opcję bardzo poważnie pod rozwagę!

      Usiedliśmy przy dużym stole, gdzie zmieściło się chyba ze 20 osób. Błyskawicznie pojawili się obok nas liczni kelnerzy i dosłownie w kilka chwil mieliśmy już na stołach napoje oraz talerze i sztućce. To właśnie jest charakterystyczne dla krajów Afryki – mnóstwo zatrudnionych osób do obsługi klientów, mimo iż w europejskich warunkach wystarczyłoby spokojnie 30% tego personelu. I Maroko nie jest wyjątkiem. Pensje są po prostu tak niskie, że zatrudnienie dodatkowych kilku osób nie wpływa znacząco na finanse takiego biznesu, a jakość obsługi – w tym przypadku rozumiana jako szybkość obsługi klienta – znacząco rośnie.

        W pierwszej kolejności na stole ląduje zupa cynamonowa. Wszystko co można powiedzieć o tym co właśnie podano nam pod nos to… poezja. Poezja smaku i aromatu oczywiście. Już bowiem po przeczytaniu… przepraszamy, po spróbowaniu pierwszej porcji tej strawy człowiek przenosi się w inny kulinarny wymiar. Nigdy wcześniej i nigdy później nie próbowaliśmy zupy cynamonowej, ale jeśli mielibyśmy przyznawać kiedyś nagrody w kategorii „Zupa dnia” ta z pewnością walczyłaby zaciekle o prymat pierwszeństwa z ogromnymi szansami na zwycięstwo. W smaku oczywiście cynamonowa, ale delikatna, z dodatkiem soczewicy, kminku, cebuli, czosnku i pomidorów. Wywar zapewne zrobiony na warzywach, a całość posypana kolendrą. Nie jesteśmy wytrawnymi ekspertami kulinarnymi, aby rozpoznać dokładnie wszystkie składniki każdego dania, ale w takich chwilach chyba nie warto się nad tym zastanawiać. Trzeba pospiesznie nabierać kolejne łyżki i, póki zupa gorąca, łaskotać rozkosznie własne podniebienie. Wyśmienite! Smaczne! Petarda po prostu!

      Zanim skończyliśmy siorbać pyszną zupkę orkiestra dała znać o sobie. Do naszych uszu dotarły skoczne, marokańskie melodie i śpiewy. Towarzystwo siedzące obok nas pochodzące z antypodów najszybciej podłapało żywiołowe rytmy Magrebu i rozpoczęło rytmicznie klaskać. Co poniektórzy wstali nawet ze swoich miejsc i zaczęli pląsać pomiędzy stolikami. Orkiestra widząc rozwój sytuacji ruszyła bliżej gości wraz ze swoimi instrumentami i wtopiła się pomiędzy tańczących. Lawina ruszyła. W mgnieniu oka sala zapełniła się tańczącą masą turystyczną, a muzycy podkręcali tempo muzyki z sekundy na sekundę. Pod koniec utworu wszyscy już kręcili się jak szaleni, jakby wpadli w trans na dobrej imprezie techno. Szaleństwo! Afrykańsko-australijski karnawał pod koniec marca! Naprawdę niewiele ludziom trzeba, aby rozkręcić dobrą imprezkę.

Maroko
Panie proszą… panie?! Maroko może zaskoczyć swoimi obyczajami!
Maroko
Dobra orkiestra to podstawa na dobrej imprezie!

        Wraz z końcem tańców na stole wylądowało danie główne. Kuskus z warzywami, do tego kefta – grillowane wołowe mięso mielone podane na patykach jak na nasze rodzime szaszłyki. Całość uzupełniał khobz – chlebek przypominający w wyglądzie i smaku pitę. Smaczne, ale liczyliśmy na dużo, dużo więcej. Marzył nam się mianowicie tadżin – tradycyjna, narodowa potrawa Maroko, przyrządzana i podawana w charakterystycznym glinianym naczyniu o wysokiej, podobnej do stożka pokrywce (zresztą naczynie nazywa się tak samo jak ta potrawa). W naczyniu przez 1,5 do 2 godzin na małym ogniu duszona jest wołowina wraz z różnorodnymi warzywami. Jest to oczywiście doprawiane całą masą aromatycznych przypraw i to one właśnie robią całą robotę. Sposób przygotowania przypomina trochę polskie pieczonki, które kiedyś mieliśmy okazję próbować w Częstochowie, ale smak, aromat i składniki jednak są znacząco inne. No, ale co to by była za atrakcja próbować tego samego? W rozmaitości tkwi przyjemność!

        Jeszcze tylko miętowa herbatka na ugaszenie pragnienia i ruszamy dalej zwiedzać. Kolejny punkt na naszej trasie to kazba. Forteca góruje nad starówką i z murów rozciągają się wspaniałe widoki na turkusowe wody Cieśniny Gibraltarskiej, majaczącą na horyzoncie Hiszpanię i port w Tangerze. Jest okazja do zrobienia kilku panoramicznych fotek i zaczerpnięcia morskiej bryzy. Fajne miejsce zepsute tylko przez jakichś zaklinaczy węży grających… znaczy się fałszujących, na piskliwej fujarce. Zaglądamy jeszcze do meczetu i ruszamy dalej w głąb mediny. Trafiamy na targ, który oszałamia kolorami, zapachami i gęstwiną ludzkiej masy. Ułożone w piramidy oliwki, wiszący na hakach głowami w dół wypatroszony drób, misternie wykonane rzemiosło w postaci skrzyń, luster, szisz, ceramiki, mieniące się kolorami tęczy kilogramy przypraw, tysiące zdawałoby się nikomu nieprzydatnych plastikowych i tekstylnych badziewi… Wszystko to ułożone na przestrzeni kilkuset metrów kwadratowych w blaszanych budach, skleconych z byle czego i byle jak. Ale i tak wygląda to niesamowicie. Jakoś dziwnym zrządzeniem wszystko do siebie pasuje, współgra i uzupełnia się. Feeria barw i ten zapach… Niespotykany, bardzo specyficzny, niezdefiniowany, wypełniający nozdrza na każdym kroku. Człowiek przygląda się temu wszystkiemu i nie może uwierzyć, że tak może być. Po prostu. Skromnie, nawet w wielu miejscach biednie, ale fascynująco i nie do zapomnienia. Po prostu trzeba mieć tutaj oko na Maroko!

Maroko
Ktoś chętny na niedzielny rosół z kury zielononóżki?
Maroko
W życiu bym nie przypuszczał, że jest tyle odmian oliwek na świecie!

        Po tym co zobaczyliśmy w Tangerze troszkę przestajemy się dziwić dlaczego to miasto przyciągało tylu artystów, sławnych ludzi. Nawet niektórzy muzycy z Rolling Stones postanowili osiedlić się tutaj na jakiś czas, a mieli przecież do wyboru milion innych miejsc na świecie. Czad! Nie zastanawia Was dlaczego wielu wybrało właśnie to miejsce? Sprawdźcie to i zajrzyjcie do Tangeru. Nie będziemy zdumieni i zaskoczeni jeśli postanowicie spóźnić się na ostatni prom do świata ułożonego według norm, standardów i procedur.

Maroko
Zapach marokańskich przypraw działa niczym afrodyzjak

Może wrócicie z nami do ukochanej Europy? Zapraszamy do jednego z najpiękniejszych zakątków na Ziemi! Naszym subiektywnym zdaniem tą jedną z najpiękniejszych jest Andaluzja – kraina flamenco, torreadorów, brandy de jerez, tapas i bajecznych krajobrazów! Niesamowita podróż! Zapraszamy!  

Share on FacebookTweet about this on TwitterPin on PinterestShare on Google+Email this to someone

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *