SARAJEWO I OKOLICE
Bośnia to czy Hercegowina?
Nasza podróż do Bośni i Hercegowiny zaczęła się tak naprawdę z rocznym wyprzedzeniem i miała swój początek… w Belgradzie. To tam właśnie, w jednej z najsłynniejszych belgradzkich restauracji o nietuzinkowej nazwie: „?”, zostaliśmy zarażeni pomysłem spędzenia następnych wakacji w Bośni i Hercegowinie. A osobą, która wstrzyknęła nam w głowy urlopowego wirusa okazała się być przypadkowo spotkana Polka – podróżniczka, samotnie zwiedzająca świat. Opowiedziała nam o swoich wrażeniach z pobytu w tym kraju i reakcjach jej rodziny i znajomych, gdy pokazywała im zdjęcia wykonane w czasie swojej podróży do Bośni. Nawet wykonała pewien ciekawy eksperyment polegający na tym, że nie zdradziła tym osobom gdzie odbyła podróż tylko pokazała te zdjęcia i poprosiła o odgadnięcie nazwy kraju w którym była. Odpowiedzi tych osób były zaskoczeniem również dla niej. Kanada, USA, Francja, Gruzja i kilka innych równie „egzotycznych” miejsc było wymienianych najczęściej w tym mini-quizie. Nikt nie wpadł na to, że to może być Bośnia i Hercegowina i wiele osób było wręcz zszokowanych, że można tam natknąć się na tak piękne krajobrazy. Poza tym nasza nowa znajoma podkreślała, że w Bośni oprócz pocztówkowych widoczków to trudno natknąć się na tłumy turystów, kuchnia może się równać jedynie z macedońską, ceny zaś są jedne z najniższych w Europie. Dobrze wiedziała jak połechtać naszą ciekawość i jakich argumentów użyć, aby nas przekonać do złożenia wizyty w tym kraju. I niech ktoś powie, że nie można namieszać komuś w głowie po ledwie dziesięciominutowej pogawędce. Dobrze, że ta kobieta namawiała do spędzenia wakacji w Bośni, a nie do zakupu jakichś kołder czy garnków, bo byłbym już w plecy niezłą sumkę. Zapodany marketing był tak skuteczny, że już wtedy, w Belgradzie, byliśmy stuprocentowo pewni i zdeterminowani, aby kolejne wakacje spędzić w Bośni i Hercegowinie.
Odwrotu nie było i konsekwencji na szczęście nie zabrakło. Dokładnie rok później, w czerwcu 2015 roku, wyruszyliśmy odwiedzić kolejny bałkański kraj. Dwutygodniowy wyjazd rozszerzyliśmy jeszcze o kilkudniowy pobyt w Czarnogórze – w Górach Durmitor i nad Zatoką Kotorską i plan można było dopiąć na ostatni guzik. Zapakowaliśmy nasz wóz po dach walizami i wyruszyliśmy tam gdzie jeszcze nas nie było. Do granic Bośni i Hercegowiny jest do pokonania około 1200 km, więc nie da się tego przejechać na raz, bo jadąc z Dolnego Śląska przez Czechy, Austrię, kawałek Słowenii i Chorwację jakość dróg pozostawia czasami jeszcze wiele do życzenia i podróż wydłuża się do kilkunastu godzin. Toteż rozsądne jest zaplanowanie dłuższego postoju z noclegiem. Wybór pada na Mirkovec w Chorwacji w hoteliku Stara Śkola, położonym przy autostradzie A2 około 25 km za granicą chorwacko-słoweńską. Jak sama nazwa wskazuje noclegownię zlokalizowano w budynku, w którym kiedyś mieściła się szkoła. Cena za pokój dwuosobowy za dobę ze śniadaniem to około 220,00 zł i trzeba zaznaczyć, że jest to cena wygórowana za standard, który tu proponują. Pokoje dwuosobowe są ciasne i bardzo zaniedbane, a śniadanie przeciętne. Potencjał spory, bo szkoła ma ciekawe mury i zachowano „szkolny” układ pomieszczeń, ale jakiś domorosły architekt wnętrz spaprał projekt dokumentnie. Generalnie zdjęcia hotelu pokazane w Internecie, najdelikatniej mówiąc, nie oddają rzeczywistości. Zaletą tego hotelu jest natomiast bliskość do autostrady wiodącej do Zagrzebia i Mariboru oraz dużego centrum handlowego, gdzie oprócz zakupów w dyskontach odzieżowych można jeszcze coś zjeść i napić się kawy. Nawet na jedną tranzytową noc, tak jak było w naszym przypadku, to kolejnym razem poszukałbym raczej czegoś innego niż ten przybytek. Cóż… Było, minęło i nie wróci więcej. Ale namiary podaliśmy, bo jakby ktoś jednak potrzebował zrobić sobie przystanek gdzieś w drodze do Bośni, południowej Chorwacji czy Czarnogóry to może zdecyduje się na ten wariant. Może to my tylko tak się spinamy, a tu po prostu trzeba wyluzować i przyjąć wersję taką, aby w czasie snu na głowę nie padało?
Z Mirkovca do miejscowości Gradiška, gdzie znajduje się przejście graniczne pomiędzy Bośnią i Hercegowiną a Chorwacją jest jakieś 190 km i 2 godzinna podróż, bo prawie na całej długości trasy jedzie się autostradą. Tuż po przekroczeniu granicy spotyka nas pierwsza miła niespodzianka. Ceny paliwa są jakieś 20% niższe niż w Polsce. Tankujemy do pełna i ruszamy w głąb kraju. Do Banja Luki prowadzi jeszcze nowa autostrada, ale później trzeba mocno zwolnić. Jakość dróg pozostawia wiele do życzenia, a jazda bośniackich kierowców woła o pomstę do nieba. To wprost niewiarygodne w jaki sposób oni wyprzedzają. Metodę „na zakładkę” to chyba ćwiczą na kursie prawa jazdy i zdają potem z tego egzamin. Na szczęście nie dajemy się sprowokować i jedziemy swoim tempem, bo za oknami samochodu zaczynają się rozpościerać przepiękne widoki. Droga wije się zakrętami wzdłuż rwących rzek i strumieni, a nad głowami co rusz wiszą strzeliste skały. Czasami trzeba zatrzymać auto i przepuścić pojazdy najeżdżające z przeciwka, bo skały wystają nad drogę i w żaden sposób dwóm samochodom nie udałoby się minąć. Czad! Około dwie godziny zajmuje nam pokonanie 100 km od granicy do miejscowości Mrkonjić Grad, gdzie mamy zarezerwowany pokój w Hotelu Balkana nad jeziorem o tej samej nazwie. Świetne miejsce. Z dala od miejskiego zgiełku, położone za miastem, nad wodami niewielkiego jeziora, otoczonego gęstym lasem i łagodnymi wzgórzami. Cisza jak makiem zasiał, a hotelik przytulny z sympatyczną i miłą obsługą. Cena za dwuosobowy pokój ze śniadaniem za dobę wynosi 220,00 zł, ale standard pokoi i śniadań jest bardzo dobry i nie ma co żałować.
W hotelu jednak nie będziemy przecież spędzać wakacji, więc ruszamy nad Jezioro Plivsko, w pobliżu którego znajdują się słynne w tym regionie Milinčići, czyli zespół dawnych młynów, wybudowanych nad rwącymi potokami. To niezwykła atrakcja i gratka dla turystów. Kilkanaście drewnianych mini-chatek ustawionych pomiędzy bystrym strumieniem rozlewającym się z łagodnie nachylonego wzniesienia tworzy surrealistyczny obraz przypominający miniaturę wioski wybudowanej z drewna w XVII-XVIII wieku. Natomiast młyny stoją tutaj już od kilku ładnych stuleci kiedy Bośnią władali jeszcze Turkowie i aż dziw bierze, że zachowały się do naszych czasów w takim idealnym stanie. Pomiędzy młynami wytyczono drewniane kładki, dzięki którym można wręcz wejść do środka niektórych z nich i bezpiecznie poruszać się nad wartkim strumieniem wody i mini-kaskadami. Nad brzegiem Jeziora Plivskiego, obok restauracji Plaža, znajduje się wypożyczalnia rowerów i riksz, którymi można dojechać do miejsca, gdzie można zobaczyć te młyny. Za równowartość około 4 zł można zatem zrobić sobie fajną wycieczkę rowerową i godzinka-półtorej zupełnie wystarczy, aby dojechać do młynów, pospacerować, porobić sobie super fotki i wrócić nad jezioro. Po kilku dziesięciominutowym pedałowaniu warto coś skonsumować i zamówić w restauracji smażonego pstrąga z wód rzeki Plivy zasilającej wody jeziora. Bośniackie rzeki i jeziora słyną z czystości i krystalicznej przejrzystości. Już od dawna tutejsze wody okupują czołówki europejskich rankingów, jeśli chodzi o brak zanieczyszczeń. I widać to gołym okiem, bo wody Jeziora Plivsko i rzeki Plivsko są tak przejrzyste, że dno widać widać wiele metrów w głąb.
Gdy w restauracji pałaszowaliśmy lokalną rybkę zauważyliśmy grupkę identycznie ubranych Polaków. Okazali się nimi być członkowie kadry narodowej wędkarzy, którzy uczestniczyli w Mistrzostwach Świata w Łowieniu Ryb na Muchę odbywających się w ostatnich dniach nad Plivą. Humory im dopisywały, bo okazało się, że członek naszej drużyny pan Piotr Marchewka zdobył właśnie tytuł mistrza świata w tej dyscyplinie. Nie mogliśmy sobie odmówić przyjemności zrobienia zdjęcia z Mistrzem Świata! W ogóle cała nasza drużyna okazała się być bardzo sympatyczna i bardzo zadowolona, że trafili się im kibice z Polski, którzy wspólnie z nimi odśpiewają Mazurka Dąbrowskiego w czasie dekoracji medalowej naszego zwycięzcy. Tak jak wspominałem turystów w Bośni jest jak na lekarstwo, a turyści z Polski to już w ogóle ewenement w północnej części tego przepięknego kraju.
Małe zainteresowanie ruchem turystycznym zapewne wynika z kilku powodów, ale zapewne najważniejszymi są brak odpowiedniego marketingu turystycznego, stosunkowo uboga infrastruktura turystyczna oraz strach, obawa czy brak zaufania do tego, czy aby na pewno jest w tym kraju już bezpiecznie, skoro jeszcze całkiem niedawno temu Bośnia kojarzyła się wyłącznie z wojną domową i wybuchającymi bombami. Po wojnie tu coraz mniej ruin i kraj powoli dźwiga się ze zgliszczy. Minęło już przecież ponad 20 lat od zakończenia działań wojennych i mieszkańcy tego kraju zaczęli życie na nowo, budując małymi kroczkami swój dobrobyt. Niech na potwierdzenie tego faktu będzie to, że w czasie uroczystej dekoracji uczestników mistrzostw świata w wędkarstwie muchowym obok siebie stały drużyny Bośni i Hercegowiny oraz Serbii. Nikt z licznie zgromadzonych kibiców nie gwizdał i nie buczał w czasie prezentacji członków zespołu serbskiego. Wielu chyba już tutaj zrozumiało, że ta wojna prowadziła donikąd i nie ma co rozszarpywać ran oraz kopać kolejnych dołów. Ofiary pozostaną oczywiście w pamięci i gojenie cierpienia i bólu potrwa jeszcze trochę lat, ale gdy rozmawia się z tymi ludźmi sprawiają wrażenie jakby najważniejsze było dla nich patrzenie w przyszłość, a nie spoglądanie na setki cmentarzy i tysiące grobów członków rodziny, którzy zginęli w tej bezsensownej wojnie.
Oczywistym jest, że nie da się nie zauważyć śladów okrutnej wojny. Podziurawione jak szwajcarski ser budynki od kul karabinów i armatnich bomb nie należą do rzadkości. W każdym mieście można ich spotkać co najmniej kilka. Jednak najbardziej wstrząsającym widokiem są cmentarze zlokalizowane w… centrum miast i miasteczek. W czasie wojny nie było po prostu czasami innej możliwości pochowania ofiar niż tam gdzie ginęły, gdy dana miejscowość była pod kilkumiesięcznym oblężeniem i pochówek poza granicami miasta oznaczałby zwyczajnie kolejne ofiary. Pierwszy taki cmentarz zobaczyliśmy w Jajcach, niewielkiej miejscowości nad rzeką Pliva. Przed wojną żyło w tej miejscowości 45 000 ludzi, a teraz jedynie… 15 000. Gdyby nie przepiękny wodospad położony w samym środku tego miasteczka to chyba na zawsze Jajce kojarzyłyby mi się z wojną, nekropolią i z jego śmieszną nazwą. Wokół wodospadu znajdują się tarasy widokowe, do których można dostać się po dokonaniu symbolicznej opłaty w wysokości 1 euro. Uiszczenia tej opłaty można uniknąć patrząc na wodospad z drogi znajdującej się powyżej wodospadu. Tam też jest przygotowany taras widokowy, ale warto zobaczyć tę kaskadę z obu perspektyw i nie żałować paru złotych na wstęp. Woda opadająca z hukiem szerokim strumieniem z wysokości 20 kilku metrów robi zadziwiająco duże wrażenie, tym bardziej, że wokół tej niewątpliwie dużej atrakcji turystycznej nie kręci się tłum zwiedzających. Jesteśmy sami i mamy ten spektakularny wodospad dla siebie na wyłączność! Zero turystów. Ja cieszę się szczególnie. Nie będę musiał w Photoshopie „wycinać” tłumów przypadkowych przechodniów z kadru poszczególnych zdjęć. W ogóle zauważamy, że spotkanie turysty lub nawet samochodu z tablicą rejestracyjną inną niż bośniacka należy tutaj naprawdę do rzadkości. Jest co prawda końcówka czerwca, ale bez przesady. Takich pustek nie było nawet w mało popularnej turystycznie Rumunii, którą zwiedzaliśmy kilka lat wcześniej.
Zanim wróciliśmy do hotelu pospacerowaliśmy troszeczkę po starym mieście w Jajcach i przyglądnęliśmy się położonej na wzgórzu o jajowatym kształcie (stąd „jajcarska” nazwa miejscowości) średniowiecznej twierdzy. Wnioski po wizycie w takim miejscu nie są bardzo odkrywcze. Gdyby przenieść Jajce do Niemiec, Francji czy Włoch miasto byłoby perełką w swoim regionie i nie opędziłoby się od tłumu ciekawskich gości z kraju i zagranicy. Tutaj, w Bośni, Jajce są, póki co, sennym, prowincjonalnym miasteczkiem i nie zagląda tutaj nawet przysłowiowy pies z kulawą nogą. Ale po tym pierwszym dniu pobytu w Bośni wiemy też jedno: już nie żałujemy tego, że tutaj przyjechaliśmy i z niecierpliwością czekamy na to czym nas Bośnia jeszcze zaskoczy i zachwyci.
„Sarajewoooooo!” – z takim oto okrzykiem na ustach przejechaliśmy rogatki stolicy Bośni i Hercegowiny. Nieprzypadkowo, bo od najmłodszych lat Sarajewo kojarzy nam się z zimowymi igrzyskami olimpijskimi, które odbyły się w tym mieście w 1984 roku, a maskotka olimpiady wilk Vučko witał takim oto charakterystycznym zawołaniem wszystkich uczestników zawodów i kibiców. Sympatyczna maskotka i okrzyk przeszły do historii sportu olimpijskiego, a sama olimpiada w Sarajewie była jedną z najdziwniejszych jakie przyszło zorganizować we współczesnym świecie. Była to chyba bodaj jedyna olimpiada, gdzie mieszkańcy miasta-gospodarza igrzysk dobrowolnie składali się na to, aby organizatorzy zdążyli z przygotowaniem wszystkich obiektów żeby olimpiada w ogóle się odbyła. Mieszkańcy Sarajewa byli tak zdeterminowani, tak bardzo chcieli igrzysk, że dołożyli bezpośrednio z własnych kieszeni do budżetu imprezy ponad 200 tys. dolarów i w czynie społecznym pomagali w budowie obiektów olimpijskich. Warto podkreślić: bez przymusu! Wjeżdżamy szeroką arterią do miasta, ale po olimpiadzie coraz mniej widocznych śladów, bo większość obiektów wybudowanych specjalnie na olimpiadę zarasta trawą, popadły w niebyt lub zorganizowano na ich miejsce… cmentarze. Przerażające, ale prawdziwe.
W Sarajewie kwaterujemy się w rodzinnym hoteliku Pansion Harmony, przy ul. Vrbaska 26G. Cena dwójki ze śniadaniem za dobę to 185,00 zł. Standard? Mógłby być lepszy jak na trzy gwiazdki, ale nie jest tragicznie. Atutem jest na pewno lokalizacja – na wysokim wzgórzu z ładnym widokiem z okien apartamentu na miasto, które szczególnie o zachodzie słońca prezentuje się bardzo malowniczo. Do centrum całkiem blisko, bo przejazd autem zajmuje niecałe 10 minut.
Zwiedzanie Sarajewa zaczynamy od… urzędu miasta. To zdecydowanie najbardziej znany budynek w mieście. Przez wiele lat Vjećnica – bo tak dzisiaj w oryginale nazywany jest ten budynek – pełniła funkcję biblioteki narodowej z arcycennymi zbiorami manuskryptów, grafik, map i innych dokumentów z różnych epok. Niestety wojna bośniacko-serbska spowodowała, że bibliotekę zbombardowano i doszczętnie spalono. Uratowano niewielki odsetek zbiorów, a odbudowa obiektu trwała prawie 20 lat. Trzeba przyznać, że udało się pieczołowicie odtworzyć niemal każdy architektoniczny detal budowli i porównując zdjęcia siedziby biblioteki sprzed wojny trudno obecnie dostrzec jakiekolwiek różnice. Do wnętrza Vjećnicy można wejść za kilkuzłotową opłatą i samodzielnie pozwiedzać niektóre pomieszczenia oraz zapoznać się ze zbiorami muzeum biblioteki zorganizowane w piwnicach budynku. Naprawdę warto zajrzeć do środka ratusza, aby zobaczyć pięknie zrekonstruowane kolumny wraz ze sklepieniami, malowidła oraz ornamentykę ścian i sufitów, piękny szklany dach przypominający witraż oraz salę, w któej odbywają się sesje rady miejskiej.
Tuż przy Vjećnicy znajduje się parking, gdzie można zostawić auto za niewielką opłatą. Inną opcją pozostawienia samochodu, gdyby tam brakowało miejsc jest parking przy restauracji Inat Kuća znajdującej się dokładnie na przeciwko dawnej biblioteki, po drugiej stronie rzeczki Miljacka przepływającej przez Sarajewo. Skoro jesteśmy już przy Inat Kuća to należy w tym miejscu zaznaczyć bardzo dobitnie: koniecznie musicie odwiedzić ten przybytek. To nie tylko restauracja, ale jedna z atrakcji turystycznych Sarajewa, które zasłużyło na te miano dzięki niezwykłej historii. W połowie XVI wieku dawny właściciel domu, w którym dziś mieści się restauracja, nie chciał zgodzić się na przesiedlenie ze względu na plany budowy w tym miejscu meczetu. W końcu doszedł do porozumienia z władzami miasta, które zaproponowały mu przeniesienie domu, cegła po cegle, na drugi brzeg Miljacki – dokładnie w miejsce, gdzie znjaduje się dziś Vjećnica. Niespełna 200 lat później władze miasta zdecydowały o budowie biblioteki narodowej dokładnie w miejscu, gdzie stał przeniesiony wcześniej dom. Historia zatoczyła koło, bo potomkowie właściciela domu ponownie nie chcieli zgodzić się na likwidację i ponownie wynegocjowali przeniesienie domu, oczywiście cegła po cegle, tam gdzie kiedyś było jego pierwotne miejsce – tuż obok meczetu. Meczet i dom stoją nienaruszone do dzisiaj, a budynek z biegiem lat zyskał przydomek „przekornego domu”, który rzeczywiście na przekór wszystkiemu przetrwał do naszych czasów. Od 1998 roku na parterze i piętrze budynku działa restauracja serwująca tradycyjne bośniackie dania. Zresztą bardzo pyszne. I dlatego, nie tylko ze względu na historię tego miejsca, warto przekroczyć progi tego lokalu. W restauracji Inat Kuća zjedliśmy naprawdę pyszną kolację delektując się takimi daniami jak bosanski lonac, czyli zestawem różnych rodzai, dużych kawałków mięs podanych w aromatycznym sosie z warzywami podawany z domowym pieczywem; punjene paprike, czyli nadziewanymi mięsnym farszem i owczym serem paprykami; tradycyjnym cevapi, czyli grillowanym mięsem wołowym i baraniną, podawanym ze słodką cebulą oraz tradycyjnym pieczywem somun. Na deser zapodaliśmy sobie tufahiję, czyli jabłko zamarynowane w słodkim syropie, nadziewane orzechami i okraszone bitą śmietaną. Kocham bałkańską kuchnię, ale po wizycie w Inat Kuća kocham ją bez opamiętania. Żadne słowa nie opiszą smaku, aromatu i wyglądu poszczególnych dań, które wjechały na nasz stół. Szokującym jest również to, że cały obiad dla 3 osób, z napojami i deserami zapłaciliśmy równowartość… 80 zł. Żyć, nie umierać. Ach! I zapomnielibyśmy dodać, że w trakcie wizyty mieliśmy okazję posłuchać na żywo tradycyjnych bośniackich pieśni oraz podziwiać tradycyjne stroje, w których występowali muzycy. A w zasadzie „muzyczki”, bo występowały przed klientami restauracji trzy urodziwe dziewczyny. No i jak tutaj miało nam się nie podobać w tak pięknych okolicznościach?
Nieopodal Inat Kuća i Vjećnicy znajduje się ścisłe centrum Sarajewa i jednocześnie najstarsza część miasta – Baščaršija. Dzielnica to chyba za dużo powiedziane, bo domów zamieszkałych przez ludzi jest tutaj jak na lekarstwo. To raczej wielki bazar i jadłodajnia dla setek mieszkańców i turystów. Całe ulice, wyłączone całkowicie z ruchu samochodowego, takie jak m. in.: Bravadžiluk, Kazandžiluk czy Sarači to tak naprawdę sklep przy sklepie i knajpka przy knajpce. Przeważają kramy z pamiątkami i tradycyjnym rękodziełem, od czasu do czasu można natknąć się na jakieś butiki lub stragany warzywno-owocowe. Nie może oczywiście zabraknąć licznych kawiarni oraz buregdžinicy, aščinicy i cevapdžinicy, czyli lokali serwujących tradycyjne bośniackie przekąski: burka, cevapi oraz falafel. Kilka łyczków aromatycznej kawy podanej w charakterystycznych miedzianych tygielkach czy herbaty zaparzonej i serwowanej na turecką modłę w szklaneczkach w kształcie tulipana smakuje tutaj wyjątkowo. Warto przysiąść w wybranej knajpce, przy stoliku wystawionym na zewnątrz i podziwiać starodawną zabudowę tej starej dzielnicy i przyjrzeć się bliżej mieszkańcom bośniackiej stolicy. Centralnym punktem Baščaršiji jest zabytkowa Studnia Sebilj, przy której najwięcej oprócz turystów jest gołębi, które karmione regularnie przez wszystkich naokoło potrafią skutecznie utrudnić poruszanie się po placu. Z trudem można uniknąć tutaj przelatującego tuż nad głowami ptactwa i niespodzianek w śmierdzącej postaci. Czyżby pomysłodawcy postawienia w tym miejscu studni przewidzieli, że będzie niezbędna do obmywania ran zadanych przez dachowych obsrańców?
Żegnamy się z Baščaršiją na słodko, zapodając sobie jeszcze rachatłukum. To lokalny przysmak o konsystencji galaretki obtoczonej cukrem pudrem i wiórkami kokosowymi. Dobre to, choć można się mocno zasłodzić konsumując większą ilość tego przysmaku. Niespieszny spacer po całej dzielnicy zajmuje nie więcej niż godzinkę. W zupełności wystarczy, aby zgubić trochę kalorii po obfitym cevapi oraz deserze i zajrzeć do najważniejszego meczetu w Sarajewie: Gazi Husrev-begova. Jeśli ma się trochę więcej czasu warto dojść do Mostu Łacińskiego, gdzie w 1914 roku dokonano zamachu na arcyksięcia Franciszka Ferdynanda co stało się przyczynkiem wybuchu I Wojny Światowej oraz przejść się tzw. Aleją Snajperów (ul. Zmaja od Bosne), gdzie do dzisiaj widać ślady bombardowań i strzałów oddawanych z okolicznych wzgórz w czasie oblężenia Sarajewa w latach 1992-1996 przez wojska serbskie. Szczególną pamiątką po tamtych trudnych dla Sarajewa latach są Sarajewskie Róże – leje i wyrwy w ulicach i chodnikach po bombach, moździerzach i granatach przypominające kształt tego pięknego kwiatu. Po wojnie wiele takich bruzd, na znak pamięci, zostało zalanych czerwoną żywicą, przypominając w ten sposób przelaną w tych miejscach krew ludności cywilnej. To jest zdumiewające i jednocześnie przerażające co musiało siedzieć w głowach ludzi zdolnych do dokonania takiego bestialskiego mordu jak zastrzelenie z zimną krwią niewinnego człowieka?! Ba, w tamtych latach częstymi ofiarami były bezbronne dzieci, których zginęło w Sarajewie od snajperskich kul ponad 1500. Nigdy więcej wojny!
W Sarajewie, w ogóle w całej Bośni i Hercegowinie, nie da się uniknąć tematu ostatniej wojny. Chcąc nie chcąc kiedy zwiedza się ten kraj co moment natrafia się na coś, co przypomina o tym bratobójczym, krwawym konflikcie. Tutaj, w Sarajewie, jest to jednak szczególnie widoczne i powojennych pamiątek jest zdecydowanie najwięcej i robią na nas największe wrażenie oraz wywołują największe emocje. Gdy czytamy o historii oblężenia Sarajewa przez wojska serbsko-bośniackie to trudno nam uwierzyć, że ktoś dopuścił do takiej tragedii w Europie, znając doświadczenia II wojny światowej. Pod nosem bogatego Zachodu i obojętności Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej rozegrał się największy dramat w najnowszej historii naszego kontynentu. Ja rozumiem, że nie ma tu bogactw naturalnych, ropy czy banków przechowujących majątki możnych tego świata, ale tu dochodziło do ludobójstwa! Szlag człowieka trafia już na samą myśl o niesprawiedliwości tego świata. Przez prawie 4 lata zwykli mieszkańcy Sarajewa wyczekiwali pomocy, przymierali głodem, marzli zimą, narażali życie chcąc zdobyć wodę do picia, umierali na ulicy gdzie strzelali do nich jak do kaczek na polowaniu, a to na co mogli jedynie liczyć to na kilka zrzutów żywności i parę opancerzonych amfibii chroniących ich, gdy chcieli przejść na drugą stronę ulicy.
Gdy dojeżdżamy do miejsca, w którym podczas oblężenia mieszkańcy Sarajewa zbudowali 800. metrowy tunel pod lotniskiem jeszcze bardziej unaoczniamy sobie czym była ta wojna i jak silna była wola ludzi, by radzić sobie w trudnych chwilach i przetrwać. Dzięki Tunelowi Nadziei, bo tak jest teraz często nazywany, przez długie lata możliwe były dostawy żywności i broni do całkowicie okrążonego miasta. Tunel o maksymalnej wysokości 1,5 metra wykonano niemalże gołymi rękami, posiłkując się skromnymi narzędziami. Heroizm budowniczych tego tunelu był ogromny, gdyż narażeni byli na nieustający serbski ostrzał. Dziś jest tu zorganizowane muzeum, a turyści mogą pokonać około 20. metrowy odcinek tunelu, aby przekonać się jak rzeczywiście wyglądał. Wstęp jest płatny wyłącznie gotówką, a jedyną akceptowalną walutą jest bośniacka marka. W razie potrzeby walutę można wymienić w sąsiednim budynku, gdzie zorganizowano coś na kształt kantoru. Koszt biletu to równowartość około 25,00 zł, a w cenie zwiedzania jest, oprócz przejścia tunelem, możliwość obejrzenia filmu dokumentalnego o oblężeniu Sarajewa oraz zapoznanie się z eksponatami zgromadzonymi w niewielkim muzeum, takimi jak mundury, broń, ubrania robocze, narzędzia i materiały służące do wykonania tunelu oraz liczne zdjęcia i dokumenty związane z tym miejscem. Ogromne wrażenie robi sam budynek w piwnicach którego rozpoczęto budowę tunelu. Jest on dokumentnie, z każdej strony podziurawiony od kul serbskich karabinów. Ilość dziur w szwajcarskim serze to przy tym pikuś. Tunel znajduje się dość daleko od centrum miasta, bo ok. 12 km, tuż za sarajewskim lotniskiem, przy ulicy Tuneli 1. Najlepiej dojechać tu więc samochodem. Z parkingiem nie ma kłopotu. Jest zorganizowany tuż obok muzeum, gdzie za drobną opłatą można odstawić auto.
Całkiem niedaleko Tunelu Nadziei znajduje się miejscowość Ilidža. Dla odprężenia i uwolnienia myśli o minionej wojnie proponuję podjechać na ulicę Velika Aleja, zostawić auto na jednym z parkingów, wypożyczyć rowery w jednym z punktów tuż obok Hotelu Crystal udać się na przejażdżkę do miejsca, w którym swoje źródło ma Bośnia, najdłuższa z rzek Bośni i Hercegowiny. Od nazwy tej rzeki najprawdopodobniej pochodzi też nazwa kraju, więc Bośnia jest najważniejszą z rzek i otaczana tutaj szczególną miłością. Podróż od wypożyczalni do parku gdzie Bośnia bierze swój początek jest około 3,5 km, więc taka przejażdżka to świetny relaks dla ciała i umysłu. Na miejsce dociera się ścieżką, z której mogą jedynie korzystać piesi, bryczki konne i oczywiście rowerzyści, więc jest bardzo bezpiecznie i bezstresowo. Okolice źródła są świetne zagospodarowane, bo na miejscu jest znakomicie zadbany zielony park z alejkami, ławeczkami, placem zabaw dla dzieci i restauracją. A wszystko to odcięte od świata, bo samochody nie mają tu wjazdu i do miasta daleko. Cisza i święty spokój. Naprawdę spędziliśmy tutaj dwie fajne, aktywne i odprężające godziny.
Całkiem niedaleko Sarajewa leży miasto Konjic. To mała miejscowość (licząca około 10 tys. mieszkańców) leżąca nad rzeką Neretwą, czyli tą samą, która przepływa przez Mostar i która kończy swój bieg w wodach Adriatyku. Miasto leży w odległości około 70 km od Mostaru i leży na trasie M17 prowadzącej do Sarajewa. Konjic byłoby zapewne tylko i wyłącznie traktowane jako punkt tranzytowy w drodze do stolicy Bośni i Hercegowiny, gdyby nie pewna tajemnicza i nietuzinkowa budowla, która z roku na rok staje się coraz bardziej popularną atrakcją turystyczną. To miejsce to… bunkier atomowy wybudowany przez niejakiego marszałka Josipa Broz Tito – przywódcy dawnej Jugosławii i architekta zjednoczenia kilku narodów bałkańskich. Obawiając się wybuchu bomby atomowej w czasie tzw. zimnej wojny marszałek Tito wpadł na pomysł wybudowania w całkowitej tajemnicy bunkra, który miał uchronić jego i najbliższych współpracowników przed śmiercionośnym promieniowaniem. To co jest niezwykle zaskakujące to bunkier odkryto w… październiku 2014 r., czyli po 35 latach od jego wybudowania!
Sam pomysł budowy tego przeciwatomowego monstrum powstał już na początku lat 50 XX wieku, a projekt i jego realizacja była okryta ścisłą tajemnicą. Bunkier ma powierzchnię kilku tysięcy metrów kwadratowych, a schronienie mogło w nim znaleźć ponad 300 osób, które przez około pół roku mogły tam przebywać bez kontaktu ze światem zewnętrznym. Świeże powietrze, nieskażona woda i żywność, prąd byłyby wytwarzane z niezależnych źródeł poprzez specjalne, zaawansowane jak na tamte czasy, urządzenia i maszyny. Byłyby, bo z funkcji bunkra nigdy nie skorzystano. Wydali kilkanaście milionów dolarów, ale nie było szansy skorzystać z wszystkich funkcji budowli. Może i dobrze? Od niedawna bunkier można zwiedzać, ale tylko wyłącznie w towarzystwie przewodnika oraz po dokonaniu rezerwacji z dużym wyprzedzeniem czasowym. Wyłącznym organizatorem wycieczek do bunkra jest miejskie biuro turystyczne w mieście Konjic. W celu zarezerwowania wycieczki należy skontaktować się mailowo z biurem na adres info@visitkonjic.com i zapytać o możliwość rezerwacji miejsc w określonym terminie. Bunkier można zwiedzać w poniedziałki, środy i piątki w godz. 10:00, 12:00 i 14:00 oraz w soboty o godz. 12:00. Musi się zebrać grupa minimum 10 osób, aby w ogóle wycieczka o danej godzinie mogła być zorganizowana. Wszelkie informacje są przekazywane drogą mailową, więc oczywiście wcześniej wiadomym jest czy wycieczka dojdzie do skutku. Wstęp dla jednej osoby kosztuje równowartość 8 euro i obejmuje obsługę angielskojęzycznego przewodnika oraz przejazd busem z centrum Konjic do bunkra położonego ok. 7 km za miastem. Zbiórka uczestników wycieczki o wyznaczonej godzinie jest w miejskim biurze turystycznym Visit Konjic zlokalizowanym przy ul. Donje polje 2, tuż obok kamiennego mostu przez Neretwę. Auto można zostawić na podziemnym parkingu centrum biurowo-handlowego, do którego wjazd jest od ulicy Marsala Tita położonej wzdłuż rzeki Neretwy. Zwiedzanie bunkra zajmuje około 2 godzin czasu i turyści mają możliwość zobaczenia dosłownie każdego zakamarka tego atomowego schronu. Tym samym mieliśmy możliwość obejrzenia osobistych apartamentów marszałka Tita i jego żony, kantyny, central telegraficznych, sal konferencyjnych, central klimatyzacyjnych, zbiorników w których zbierano zapasy wody pitnej, magazynów żywności, pokoi generalicji, szeregowych żołnierzy i obsługi technicznej oraz potężnych kotłowni i pomieszczeń, w których ulokowano ogromne generatory prądu. Całość robi imponujące wrażenie i wizyta w takim miejscu zastąpi niejedną lekcję historii o zimnej wojnie i o Jugosławii pod rządami Josipa Broz Tito od drugiej wojny światowej po lata 90. Jak to mówią… podróże kształcą ludzi wykształconych! Jeśli to prawda, to jest to klasyczny przykład takiej właśnie podróży dla wykształciuchów takich jak ja.