BOHOL I PANGLAO

Share on FacebookTweet about this on TwitterPin on PinterestShare on Google+Email this to someone

Filipiny – Bohol i Panglao

Jacekclipboard02

Właśnie dobiega koniec pierwszego tygodnia pobytu na Filipinach. Pakujemy graty do trycykli i napieramy na lotnisko w El Nido. Dla niezorientowanych dodam, że słowo lotnisko nabiera tutaj trochę innego znaczenia, ponieważ są to dwie wiaty postawione w lesie nad małym bajorkiem. Kontrola bezpieczeństwa też nieco się różni od tych znanych nam w Europie, ponieważ wygląda to tak, że wszystkie walizki zostają sztuka po sztuce otwierane przez pracowników obsługi i na oczach innych podróżnych zaczyna się grzebanie w kosmetyczkach, majtkach i skarpetkach. Dlatego tym bardziej wstydliwym zalecam przed wylotem poukładać nieco swoje rzeczy, aby potem nie było śmiechu, gdy z poskręcanej koszuli nocnej wypadnie… różowy wibrator w rozmiarze XXL?! Taki widok może bowiem trochę zawstydzić filipińskich chłopców!

Kiedy wszyscy przejdą kontrolę bezpieczeństwa ruszamy na płytę lotniska, a na pożegnanie trzy starsze panie przyodziane w zielone uniformy żegnają nas wyśpiewując jakiś lokalny hicior. Coś na wzór naszego koła gospodyń wiejskich. Skądinąd to całkiem mile uczucie jak El-Nidowianki (bo tak je nazwaliśmy) z uśmiechem machają Ci na pożegnanie. Kolejną ciekawostką było rozłożenie czerwonego dywanu przed wejściem do samolotu, co u wszystkich podróżnych wywoływało uśmiech na twarzach oraz obowiązkową stała się sesja fotograficzna. Gdy już zapakowaliśmy się do „private jeta” po raz pierwszy od tygodnia niebo nad El Nido zapłakało. Tak oto w strugach deszczu opuszczaliśmy Palawan i z przesiadką w Manili ruszaliśmy na Bohol.

Czerwony dywan przed samolotem – tak jeszcze nie lataliśmy.
Panglao

Na bazę noclegową wybraliśmy wyspę Panglao, która z Boholem jest połączona dwoma mostami. Z lotniska w Tabgilaran do Alona Beach jest około siedemnastu kilometrów, więc po przylocie dopadliśmy jakiegoś kierowcę vana, który za 600 PHP zgodził się nas podwieźć. Jak się potem okazało tę trasę można spokojnie oblecieć za 500 PHP, ale nie po raz pierwszy i pewnie nie ostatni frycowe trzeba zapłacić. Zbliżając się do celu zastanawiałem się czy nasze lokum w Villa Almedilla będzie lepsze od ponurej norki w El Nido, zwłaszcza że Panglao ma bardziej rozwiniętą bazę turystyczną, a cena noclegu była niższa. Na szczęście pensjonat był bardzo czysty, choć atrakcyjnych widoków z okien to on za bardzo nie oferował. Położony w trzeciej linii od plaży zapewniał za to święty spokój. Aby szybko dostać się do Alona Beach gościom pensjonatu udostępniono przejście przez prywatną posesję. Dzięki czemu wielokrotnie mieliśmy okazję zobaczyć jak wygląda pranie gaci w miskach czy przygotowywanie posiłków. Pewnie wielu z nas nie byłoby zadowolonych, gdyby obcy ludzie łazili im po ogródku i wsadzali dzioba do garów przez okno kuchenne, ale filipińscy gospodarze chyba nie mieli z tym problemu.

Tajne przejście do plaży.

Gdy dotarliśmy do plaży Alona zrozumieliśmy, dlaczego uważana jest ona za centrum turystyczne Panglao. Wzdłuż brzegów cumują dziesiątki albo raczej setki łódek, którymi dzień w dzień masy turystów ruszają na poszukiwanie delfinów, podziwianie podmorskiego świata z butlą lub rurką oraz na inne pomniejsze wyspy.

Setki łodzi cumujących przy Alona Beach.

Na białym piasku wylegują się zwolennicy słonecznych i morskich kąpieli, a kręcący się w kółko sprzedawcy oferują wycieczki, masaże, świeże owoce i nieodzowne okulary słoneczne.

Pierwsze pozy na Alona Beach.

Wśród turystów absolutny prym wiodą dwie nacje – Chińczycy i Koreańczycy. Pod nich zrobione są tu niektóre sklepy, gdzie na produktach napisy są w ich językach, a obsługa pewnie zna ich narzecze (jednak tego nie byliśmy w stanie zweryfikować). Jeśli więc jest masa luda to i baza gastronomiczna powinna być odpowiednio duża, aby przerobić tony żarcia. Jak łatwo się domyśleć tak jest w rzeczywistości. Mnogość knajp i ich różnorodność powinna zadowolić każdego głodomora. Najlepiej to widać wieczorem, gdy prawie wszędzie zostają odpalone grille, a zdezorientowany od nadmiaru opcji do wyboru śliniący się turysta drżącym paluszkiem pokazuje co chciałby żeby mu wrzucono na ruszt.

Co by tu wrzucić na ruszt?

My swoje serca i żołądki zawierzyliśmy knajpie z tajskim żarełkiem. Pisząc relację z Palawanu obalaliśmy mit o kiepskiej kuchni filipińskiej. Absolutnie podtrzymujemy swoje zdanie, natomiast prawdą jest również to, że w żaden sposób nie może ona równać się z tajską. Dlatego też śniadania i kolacje spożywaliśmy właśnie w tym przybytku, a obiady tam gdzie akurat byliśmy, penetrując zakątki Panglao i Boholu.

Ta knajpa nas uwiodła.

 

Zupa Tom Yum (Yam).

 

Pad Thai

 

Dietetyczne i bardzo smaczne śniadanko.

Wracając do samej plaży Alona to pomimo tego, że jej brzegi są wzmocnione betonowym murem, chroniącym przed falami w porze sztormów, to jednak ma ona swój urok. Jeżeli rozłożymy się w miejscu trochę oddalonym od wyznaczonego kąpieliska to możemy spokojnie walnąć drzemkę w cieniu palmy.

Alona Beach

 

Boisko do siatkówki jakoś nie cieszyło się powodzeniem.

 

W palącym słońcu taka miejscówka to marzenie.

 

W takiej scenerii każda sesja wyjdzie świetnie.

Jeśli jednak nie odpowiada nam kąpiel wśród zacumowanych łódek i pójdziemy w tłum, to wrzaski chińskich… dorosłych (tak, właśnie dorosłych) mogą być naprawdę irytujące. Tak na marginesie, to różnice kulturowe poszczególnych nacji mogą powodować czasami sytuacje nerwowe i z takimi też mieliśmy do czynienia, gdy w sposób niezbyt uprzejmy, ale skuteczny uciszaliśmy tabuny drących gębę chińskich turystów. Chociaż porównując chińskie smarkania, siorbania i stadne okrzyki z rosyjskimi dwudziestoczterogodzinnymi libacjami alkoholowymi, to z dwojga złego wolę mieć za ścianą „Żółtego”.

Panglao to jednak nie tylko Alona Beach. Warto jest za 100-150 PHP wziąć trycykla i pojechać na Dumaluan Beach. Wspomniana cena zależy o zdolności negocjacyjnych, stanu desperacji kierowcy i od tego czy chce nam się w ogóle mielić przez kilka minut jęzorem, aby zaoszczędzić 4 złote.

Niektóre trycykle od środka przypominają jeżdżące kapliczki.

Samo wejście na plaże jest płatne 25 PHP, ale jeśli szkoda nam kasy i mamy wypożyczony skuter to można pojechać kawałek dalej na White Beach i zrobić sobie spacerek wzdłuż wybrzeża. Sąsiadujące ze sobą obie plaże są naprawdę ładne. White jest bardziej dzika, więc szansa na reset beretu, wsłuchując się w szum fal, jest naprawdę spora. Co prawda wejście do wody mogą momentami utrudniać niewielkie skałki, ale właśnie dlatego jest tu mniej gawiedzi.

White znaczy biały?!

Natomiast Dumaluan z będącymi obok resortami jest bardziej zadbana, a w niektórych miejscach wymuskana ponad miarę.

Resort przy Dumaluan.

 

Palmy, plaża i woda – tak wyobrażamy sobie idealny urlop.

 

Ktoś chętny na chwilę relaksu?

Wejście do wody jest bardzo łagodne. Nawet za łagodne, bo gdy przyjdzie czas odpływu to lezie człowiek ze sto metrów przed siebie, a woda sięga zaledwie po pępek. Dlatego jeśli w trakcie odpływu chcemy walnąć kilka mil morskich kraulem to możemy mieć z tym spory problem. Natomiast do leniwego moczenia dupska, plaża nadaje się idealnie.

Z takiej wody nie warto wychodzić.

 

Jest tak fajnie, że aż chce się skakać z radości.

Obie plaże oferują również to z czym większości z nas kojarzy się rajskie miejsce – palmy i biały piasek. Interesująco wyglądają powstające po odpływie piaszczyste mini wysepki.

Chcesz spróbować jak smakuje San Miguel Lemon?

Zdecydowanie słabiej sytuacja wygląda z jedzeniem. Jest tu bowiem jeden bar z bardzo ograniczonym menu i malutki sklepik, w którym można kupić tylko napoje i jakieś śmieci (batony, chipsy itp.). Zauważyłem, że przybywający tu na wypoczynek Filipińczycy przynoszą ze sobą gotowe posiłki, a wspomagają się jedynie zakupami płynów. Prawdopodobnie w okolicznych pięciogwiazdkowych resortach są jakieś restauracje jednak obawiam się, że ceny mogłyby nam się nie spodobać.

Ciekawe co o nas myśli…

Z innych atrakcji Panglao obowiązkowo należy skorzystać z wodnych wypraw w poszukiwaniu delfinów i innych morskich stworów. Przynajmniej do tego zachęcają wszystkie reklamy. Za 390 PHP od głowy mamy około 6 godzin na znalezienie delfinów, dobicie do wyspy Pamilacan, przy której za dodatkową opłatą możemy posnurkować. Jeśli snurkowanie nam w nie smak to zostajemy na wyspie, gdzie są bary z korytkiem oraz zaciszne miejsca w których możemy robić… nic. Ostatnim etapem takiej wyprawy jest dobicie do Virgin Island i nacieszenie oczu widokiem pięknej laguny.  Czyż nie brzmi to bardzo atrakcyjnie? No właśnie, brzmi! To może teraz przybliżę Wam jak to wygląda naprawdę.

Skoro świt wypływamy na spotkanie z delfinami.

Wypłynięcie z portu jest w okolicach szóstej rano, żeby zdążyć zobaczyć delfiny, bo później jest to już bardzo trudne. Szanse ich zobaczenia szacuje się na 75-85%. Nam za pierwszym razem udało się zobaczyć ich naprawdę sporo, ale dziewczyny jeszcze raz popłynęły na spotkanie z tymi ssakami i kicha. Krążyły prawie dwie godziny i nie upatrzyły nawet jednego skaczącego wariata.

Wody wokół wyspy Pamilacan.

Wracając do programu wycieczki to po udanych, lub nie, (niepotrzebne skreślić) łowach płyniemy na wyspę Pamilacan. Dopływając do wyspy zderzamy się z pierwszym korkiem. Ilość łodzi i turystów zaczyna delikatnie przeszkadzać. Jeżeli postanawiasz zostać na wyspie, to faktycznie możesz znaleźć miejsce na chwilę wytchnienia.

Chwila wytchnienia na Palmilacan.

Jednak większość przypływających tutaj wczasowiczów zamierza wskoczyć do wody, aby delektować się urokami podwodnego świata. Właśnie z tym delektowaniem jest największy problem, ponieważ ryby są karmione w kilku miejscach, a ilość chętnych do ich oglądania może być większa niż samych ryb. Moi ulubieni Chińczycy grasują głośnymi stadami, a jak wchodzą do wody uzbrojeni w kamery i aparaty to katastrofa gwarantowana. W wodzie gotuje się od nadmiaru chętnych, wszyscy się popychają, szturchają oraz na przemian piszczą i wrzeszczą! Fajnie, co? Idealny klimat do poznawania głębin?!

Do takich małych łódeczek przesiadają się chętni do snurkowania.

Gdy uda nam się ujść z życiem, na deser pozostanie Virgin Island. Jak nietrudno się domyśleć szans, aby skosztować tytułowego „dziewictwa” raczej nie będziemy mieli, ponieważ pędzą tam inni amatorzy „bezludnych” miejsc. Warto wiedzieć, że odległości do pokonania są naprawdę spore, więc ponad połowę czasu spędzamy na przemieszczaniu się. Nie byłoby pewnie w tym nic złego, bo będąc w El Nido również pływaliśmy dość długo, ale tam silniki pracowały zdecydowanie ciszej, może dlatego, że łodzie były większe albo silniki lepsze. Na Panglao widzieliśmy przeważnie takie dla 6-8 osób (czasami pakowali tam sporo więcej), a ich silniki tak okrutnie hałasują, że zaczynasz zatykać uszy żeby Ci łba nie rozwaliło. Gdy do tego wszystkiego dodamy, że w pewnym momencie morze zrobiło się mocno wzburzone, a fale zaczęły przelewać się przez pokład, poczuliśmy pewien niepokój. Wspomniany niepokój zmienił się nawet w strach, gdy pod pokładem znaleźliśmy tylko trzy kapoki. Trzy kamizelki, a nas sześcioro (była z nami jeszcze jedna Chinka) plus dwóch z załogi. O załogę się nie martwiłem, bo oni za uszami pewnie mają skrzela jak Kevin Costner w „Wodnym Świecie”. Natomiast byłem zły na samego siebie, że przed wypłynięciem nie sprawdziłem ilości kamizelek, choć dobrze wiedziałem, że tutaj do kwestii bezpieczeństwa podchodzi się trochę z przymrużeniem oka. Na szczęście skończyło się tylko na dłuższej chwili strachu. Po serii takich doświadczeń skutecznie zostaliśmy zniechęceni do dalszych morskich wypraw łódką typu bangka.

Bohol

Planując przyjazd na Filipiny nie wyobrażałem sobie, żeby nie zaliczyć Czekoladowych Wzgórz na Boholu. Przecież widok ponad tysiąca pagórków porośniętych trawą, wyrastających ponad dżunglę jest jednym z najbardziej charakterystycznych widoków na Filipinach. Oczywiście nazwa nieco myląca, bo tam nie ma nic związanego z czekoladą. Żeby chociaż porastały je krzewy kakaowca. Po prostu pod koniec pory suchej trawa na ich zboczach wysychając zmienia swój kolor na lekko brązowy i to wystarczyło by sprzedać taką nazwę.  Z racji tego, że nasza mini banda liczyła pięcioro członków, a właściwie jednego członka i cztery członkinie, postanowiliśmy zwerbować jakiegoś gościa z vanem i ruszyć na podbój Boholu samodzielnie. Za całodzienne wyrwanie vana z kierowcą wszyscy krzyczeli 3 500 PHP. Jednak nasza koleżanka potrafiła w przerwie między przystawką a daniem głównym wydusić z jednego gościa cenę 2 500 PHP. Start zaplanowaliśmy około dziewiątej i do osiemnastej mieliśmy drivera do dyspozycji. Na pierwszy ogień, z oczywistych względów, poszły Czekoladowe Wzgórza.

Pochmurne Czekoladowe Wzgórza.

Gdy dotarliśmy do punktu widokowego pogoda nie była najlepsza, ponieważ nisko zawieszone chmury ograniczały widoczność. Dodatkowo tabuny zwiedzających nie sprzyjały spokojnemu podziwianiu otaczających nas pagórków. Na szczęście mieliśmy plan awaryjny i podjechaliśmy do pobliskiego Chocolate Hills Adventure Park. Tutaj znajduje się drugi punkt widokowy, z którego możemy nacieszyć się widokami w samotności. Byliśmy tam około godziny i nie spotkaliśmy żadnego turysty.

Jacki są wszędzie.

Jednak głównym powodem naszej wizyty w tym parku była chęć przejechania się dość oryginalną zipline (tyrolką). Mianowicie trasę między dwoma wzgórzami pokonuje się… na rowerze?! Patrycja, Agata i ja byliśmy gotowi stawić czoła temu wyzwaniu. Wspięliśmy się na szczyt góry, spojrzeliśmy na zamontowaną na niej stalową wierzę z której mieliśmy wystartować i… zaczęły rodzić się wątpliwości.

Ależ to wysoko…?!

Czy to aby bezpieczne? A dlaczego to tak wysoko? Oliwy do ognia dolał człowiek z obsługi który wytłumaczył nam, że po linie poruszamy się tylko w wtedy, gdy pedałujemy. Więc jeśli złapie mnie „skurcz” lub pewniej atak paniki i przestanę kręcić pedałami to stanę tam na górze zupełnie sam! Radosny Filipińczyk uspokajał nas, że w takim przypadku on podjeżdża i przepycha delikwenta dalej. Niestety chłopak nie miał daru przekonywania, bo polegliśmy całą trójką już w przedbiegach. Schodząc w dół z opuszczonymi głowami cierpiałem okrutne katusze i nie chciałem się pogodzić z porażką. Przecież tydzień temu w El Nido bez większych problemów puściłem się w prawie półtorakilometrową podróż nad plażą Las Cabanas a dzisiaj zmiękłem. Może jednak zawrócić i nie dopuszczając mózgu do analizy moich wariackich poczynań pobiec szybko z powrotem na górę i ruszyć w przepaść? Przecież to jest bezpieczne a na dodatek mam dobre ubezpieczenie, więc jakby coś poszło nie tak to żonka przynajmniej spłaci hipotekę? Zacząłem kombinować! Ostatecznie porażka w tym miejscu stała się faktem, ale pocieszaliśmy się, że może w drodze powrotnej wpadniemy do Loboc Ecotourism Adventure Park i tam puścimy się w tradycyjny sposób. Jednak najpierw mamy farmę motyli, a potem zobaczymy malutkie małpki – tarsiery.

Ogród motyli.

Farma motyli może nie jest zbyt duża, jednak warto tam zawitać choćby na kilka minut. Po zapłaceniu 40 PHP zostaje przydzielona nam pani, która oprowadza nas po przybytku i opowiada o motylkach. Na końcu wchodzimy do pomieszczenia, w którym owady swobodnie sobie latają i jak będziemy mieli szczęście to zaparkują nam na dłoni lub ramieniu.

Motyle potrafią usiąść na zwiedzających.

 

Kolorowy zawrót głowy.

 

Motylem byłam…

Po Czekoladowych Wzgórzach drugą w kolejności atrakcją wyspy Bohol są malutkie małpki – tarsiery, które przyciągają całe zastępy hałaśliwych urlopowiczów. Zwierzaki są naprawdę małe i wyglądają wyjątkowo słodko. Niestety stworki są bardzo wyczulone na wrzaski i krzyki, a przy takich hordach homo sapiens trudno o ciszę.

Wystraszony tarsier.

Po takiej dawce emocji nadszedł czas napełnienia bębenków. Zdecydowana większość turystów wpada nad rzekę Loboc i konsumuje na pływających łodziach. My poprosiliśmy naszego drivera, aby zabrał nas w inne miejsce. Chcieliśmy zarzucić coś w knajpie, gdzie stołują się lokalsi, ale żeby nie groziło to rozstrojem żołądka. Zostaliśmy zabrani niespełna sto metrów od przystani, gdzie trafiają urlopowicze.  Po prostu kierowcy obwożący wycieczki wysadzają głodomorów przy rzece, a sami jadą jeść w takim właśnie miejscu.

Z tej przystani odpływają lodzie z głodnymi turystami.

 

Tani i obfity obiad w lokalnym wyszynku.

Obiad był całkiem niezły, a że można było jeść do woli to dokładaliśmy, jedliśmy i znowu dokładaliśmy, jedliśmy… aż dopchaliśmy kichy po brzegi.  Nie byłoby w tym nic zdrożnego, gdyby nie to, że teraz mieliśmy jechać na zipline. Zrozumieliśmy w końcu, że taka rozrywka nie była nam tego dnia pisana. Przypomniała mi się wtedy walka Andrzeja Gołoty z Mike Tysonem, kiedy to w przerwie między drugą a trzecią rundą nasz bokser zwiał z ringu. Kilka dni później zapytany przez dziennikarza o powód tak nagłego zakończenia pojedynku, odpowiedział – „To nie był mój dzień”.  Dokładnie, to nie był nasz dzień.

Po rzece Loboc są organizowane spływy. Na załączonym obrazku kilkunastoosobowa grupa z… Polski.

W programie zorganizowanych wycieczek są też odwiedziny farmy węży. My też skusiliśmy się na tę atrakcję, jednak niespecjalnie możemy ją polecić. Tytułowych węży jest tam tylko cztery sztuki, a inne klatki są zapełnione smutną małpą czy orłem zamkniętym w pomieszczeniu dwa na dwa metry. Biedny ptak nawet nie ma wystarczająco miejsca, żeby rozłożyć skrzydła.

Taki mały pyton.

Na koniec zawitaliśmy na bazar w Tagbilaran gdzie zaopatrzyliśmy się w cudownie smakujące mango, banany i ananasy.

Owoce na Filipinach są obłędnie słodkie.

 

Mały bazarowy pomocnik.

 

W wielu filipińskich samochodach możemy zaobserwować symbole religijne.

 

Łapanie stopa?!

Dosyć zmęczeni przed osiemnastą dotarliśmy do naszej bazy przy Alona Beach na Panglao.

Lokalna tequila z calamansi na zakończenie intensywnego dnia.

Nasz czas pobytu na Filipinach powoli zaczął dobiegać końca. Pożegnalne drinki, ostatnie zdjęcia i trzeba nastawić się na prawie trzydziestopięciogodzinną drogę powrotną. Wszystko się kiedyś kończy (nawet papier w toalecie), więc nie ma co z tym walczyć, tylko należy przyjąć taki stan rzeczy.

Ostatnia czysta koszulka. Czas wracać do domu.

Czy warto pojechać na Filipiny? Na pewno tak. Czy chciałbym tam jeszcze wrócić? W najbliższym czasie raczej nie. Powód jest cały czas ten sam – uważam, że życie jest zbyt krótkie by dreptać po własnych śladach, gdy do odkrycia jest jeszcze tyle nieznanych mi miejsc.

Więcej praktycznych porad znajdziecie w zakładce Co, Gdzie, Za ile?

Zapraszamy również na pierwszą część naszej wyprawy – Palawan.

Z taką ekipą można w ciemno pojechać na drugi koniec świata.
Share on FacebookTweet about this on TwitterPin on PinterestShare on Google+Email this to someone

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *