ANDALUZJA
Andaluzja – moje miejsce na Ziemi!
Od dziś zabieramy Was w podróż po jednym z najpiękniejszych zakątków naszego świata jakie udało nam się do tej pory zobaczyć! Andaluzja – ojczyzna flamenco, korridy, tapas, sherry i jamon iberico! Wystarczyło być tam zaledwie kilka dni, aby przekonać się jak bardzo niezwykłym, wyjątkowym, zróżnicowanym i przez to wszystko niesamowicie interesującym turystycznie jest ten region Hiszpanii. Nie znamy osoby, która byłaby rozczarowana Andaluzją! Po prostu nie da się! 100% satysfakcji gwarantowane! Dla każdego coś (wyjątkowo) miłego! To tylko niektóre propozycje haseł, które spokojnie można wykorzystać w spotach reklamujących tę magiczną krainę. I żadne z nich nie będzie zwykłym naciąganiem i niezdrową przesadą! Bo Andaluzja jest trochę podobna do Neapolu, można zobaczyć i… umrzeć! Tak tu pięknie!
Będzie całkiem fajnie jeśli relacja z tej podróży zainspiruje niektórych z Was do zorganizowania wycieczki w ten zachwycający rejon Europy. Andaluzja może być w Waszych planach chociażby nawet na 4-5 pełne dni. Naprawdę warto! Przy odpowiedniej organizacji takiej wyprawy można dużo zobaczyć, a wyjazd w terminie przed lub posezonowym (wczesna wiosna lub jesień) pozwoli na to, że Andaluzja jest do gruntownego zobaczenia za całkiem nieduże pieniądze i przy idealnej pogodzie. Zresztą na zdjęciach, które dołączymy do opisu tej podróży w liczbie kilkunastu sztuk, będzie wszystko doskonale widać jak przyjemna aura jest już tam w połowie marca! A propos organizacji… Może ten opis stanie się również dla Was takim mini-przewodnikiem i planem przyszłej podróży na południe Hiszpanii. Nam się udało w ciągu kilku dni zobaczyć najciekawsze miejsca w Andaluzji, dotrzeć do Gibraltaru oraz popłynąć do Tangeru w Maroko! Organizacja była na piątkę z plusem! Zapraszamy do skopiowania tej podróży! Tantiem za „odtworzenie” tego „dzieła” wyjątkowo w tym przypadku nie będziemy żądali! Andaluzja czeka na Was z otwartymi ramionami!
Podróż zaczęliśmy w Berlinie. Jak zwykle, można powiedzieć/napisać. Niestety rzadko się zdarzają tanie loty do Malagi (i nie tylko do Malagi na marginesie pisząc) z naszych krajowych lotnisk. To niebywałe dlaczego z Berlina, a nie z Wrocławia, Poznania, Krakowa, Katowic czy Łodzi można tanio polecieć w różne części Europy i świata?! Z Polski zazwyczaj jest niestety znacznie drożej! Może jest tego jakieś proste wyjaśnienie? Przy wyprawie w 4 osoby zawsze wychodzi nam taniej dojechać z Wrocławia do Berlina i lecieć w świat z tamtejszego lotniska Schoenefeld lub Tegel, zapłacić jeszcze dodatkowo 30 EUR za parking, a i tak nadal wyjdzie kosztowo dużo mniej niż mielibyśmy wylecieć z Polski!!! No to w takim razie chcielibyśmy wystosować apel do szerokiej rzeszy Dolnoślązaków, Opolan, Wielkopolan, Lubuszan i Pomorzan z zachodu: Latajcie z Berlina! Powinno być (sporo) taniej! I powiedzcie nam jak tu być patriotą? Cóż… W Andaluzji pozostanie nam tylko promować nasze słodycze Malaga, Tiki Taki i Kasztanki oraz polską wódkę, bo na lotnisku zakupiliśmy 0,7 litra Wyborowej! Czas odlecieć! Andaluzja czeka!
Ronda – miasto nad przepaścią!
Na początek szok… cenowy! Na lotnisku w Maladze wypożyczyliśmy auto – Citroen Berlingo. Cena wypożyczenia auta za 5 dni: 60 EUR!!! Do tego trzeba było doliczyć oczywiście koszt paliwa, ale generalnie cena szokująco niska. Nigdy przedtem ani potem nie udało nam się wypożyczyć tak tanio auta. Dla kontrastu podamy cenę za wypożyczenie Fiata Pandy na 1 dzień na Majorce – 110 EUR! Ten sam kraj, nie ten sam obyczaj! Andaluzja miło zaskakuje od samego poczatku.
Nasza „Cytrynka” świetnie zdała egzamin po krętych, andaluzyjskich drogach. Przestronna, z dużym bagażnikiem na nasze liczne walizki, ekonomiczna w zużyciu paliwa, na dodatek klimatyzowana! A klimatyzacja, jak się okazało, bardzo się przydała. Mimo, że to był marzec to Andaluzja rozpieszcza temperaturami, które są raczej majowe: 21-25 stopni Celsjusza! Dla nas, Polaków, to przecież rzadki obrazek opalających się na plaży ludzi w miesiącu, w którym przywykliśmy jeszcze czasami podkuwać buty! A takie widoki mieliśmy w Marbelli, naszym pierwszym przystanku w podróży po Andaluzji… Nadmorska promenada, liczne restauracje (wszystkie otwarte!), szeroka i piaszczysta plaża i plażowicze, na niebie ani jednej chmurki, szum śródziemnomorskich fal i palm, dojrzałe pomarańcze na drzewach… jak dla nas o tej porze roku: egzotyka!
Krótki pobyt w Marbelli zakończyliśmy tradycyjną, andaluzyjską gazpacho oraz paellą w jednej z uroczych knajpek z widokiem na plażę i morze zawartym w cenie posiłku. Dalsza podróż to już przejazd przez niezliczoną ilość zakrętów, wzniesień, gór, przełęczy, miasteczek i wsi jakby przyklejonych do stromych niczym Himalaje gór… Widoki zatykające dech w piersiach… Na to czekaliśmy! Aż chce się krzyknąć: Piękna ta nasza Planeta! A Andaluzja chyba na tej Planecie najpiękniejsza! Krajobrazy takie, że brakuje słów! Droga z Marbelli do Rondy to 65 kilometrów „achów”, „ochów”, „wowów”, itp. mających z erudycją mało wspólnego „paszczoodgłosów”. Niesamowite! To ledwie początek wycieczki, a Andaluzja wprost rzuca na kolana swoim urokiem.
Hotel Arunda, w którym się zakwaterowaliśmy, to oficjalnie obiekt w dwugwiazdkowym standardzie, ale hotel jest nieco lepszy niż wskazuje na to liczba tych gwiazdek. A poza tym lokalizacja budynku to centrum miasta, więc wszędzie jest blisko. A to udogodnienie jest nie bez znaczenia, bo od wczesnego poranka jesteśmy bez przerwy „na nogach” i zaczyna się liczyć każdy metr. Dwójka z łazienką i ze śniadaniem to wydatek rzędu 35 EUR. W sezonie będzie zapewne nieco drożej, ale jak na Hiszpanię to ceny noclegu w tym przytulnym hoteliku i tak nie wydają się być wygórowane.
Największą atrakcją turystyczną Rondy jest… przepaść. Spaceruje sobie człowiek po centrum miasta, dookoła sklepiki, wąskie uliczki, parki, restauracje, a tu nagle… ziemia się urywa. Dziwne to uczucie, gdy idzie się po niewielkim parku i ma się wrażenie, że ten nie kończy się tuż za niewielką grupą krzewów. Nieoczekiwanie dochodzi się jednak na skraj głębokiego, skalnego urwiska. Nogi zaczynają drżeć, serce zaczyna bić szybciej, a z obawy przed upadkiem każdy krok stawia się nadzwyczaj ostrożnie. Natomiast ci co mają lęk wysokości nie będą mieli odwagi podejść na skraj choćby na metr. No, ale jak tu zachować spokój kiedy ma się pod nogami 740-metrową przepaść?! Dodatkowo zadziwia i jednocześnie oczarowuje widok, który rozpościera się przed nami. Zwykle przecież na takie przepaście można się natknąć nad brzegami mórz, jezior, rzek… Natomiast tutaj, na skraju urwiska znajduje się centrum 35-tysięcznego miasta, a u podnóża rozciąga się, zamiast jakiegoś wodnego akwenu, ogromna dolina porośnięta trawą i niewielkimi drzewami. Takich widoków, proszę Czytelników, nie zapomina się do końca życia! Andaluzja jest niedozaprzepaszczenia!
Idąc wzdłuż urwiska dochodzi się do Puente Nuevo – Nowego Mostu, który od XVIII w. spina dwie części miasta rozdarte na pół prawie 100-metrowej wysokości wąwozem. To miejsce wymarzone dla samobójców. Nie ma to jednak jak przenieść się na tamten świat w tak pięknych okolicznościach przyrody, więc podobno chętnych nie brakuje. Widoki nadal zapierają dech w piersiach. Dodatkowo po zmierzchu włącza się oświetlenie, które podkreśla jeszcze bardziej ogrom budowli i detale architektoniczne, które za dnia trudno dostrzec w palącym słońcu. Tutaj jest po prostu rondastycznie!
Gibraltar – małpi skrawek Wielkiej Brytanii na krańcu Andaluzji!
Witanie z Andaluzja przeciągnęło się do późnych godzin nocnych. W hotelu pustki, turystów jak na lekarstwo. W ogóle to można było odnieść wrażenie, że jeśli już natknęliśmy się na jakichkolwiek turystów to byli to… Polacy. Jak się dowiedzieliśmy wielu naszych Ziomków wybiera się do Andaluzji na wspinaczkę skałkową. No, nie dziwota! Andaluzja to raj dla wspinaczy! Warunki do uprawiania tego sportu są tutaj, o tej porze roku, wprost wymarzone… „Sielski krajobraz, obfitość słońca, południowa wystawa ścian, łatwe i wygodne dojścia, a przede wszystkim ogromna ilość doskonale ubezpieczonych dróg we wspaniale urzeźbionym wapieniu…” – takie opinie można m. in. przeczytać w Internecie na temat najlepszych tutaj „ogródków wspinaczkowych rozkoszy” jako „doskonałych miejsc do opalania się w pionie”. Podobno jedne z najlepszych terenów do uprawiania tego sportu są w okolicach Kordoby…
A my, zamiast „wspinać się” w dalszą podróż, dopiero zeszliśmy na śniadanie! W takie poranki, po nocnych Polaków rozmowach dla uczestników tych „debat” godzina 9.00 to po prostu szczera noc! Receptą na szybkie przebudzenie jest kawa lub herbatka z cytrynką, lekkie śniadanie i kilkudziesięciominutowy spacer po starej, arabskiej części Rondy. Przechadzka po brukowanych i wyludnionych uliczkach, pośród oświetlonych słońcem białych domków i kamieniczek, z charakterystycznie okratowanymi oknami jest rzeczywiście doskonałym panaceum na nasze wszelkie dolegliwości, a oglądanie tego z najbliższej odległości staje się naturalnym balsamem dla zmęczonych oczu. Ból głowy szybko mija, gdy ogląda się arkadową fasadę ratusza, XIII-wieczną sylwetkę kościoła Santa Maria la Mayor oraz jedną z najstarszych i najważniejszych aren do korridy w Hiszpanii, gdzie walka z bykiem w czasie odbywającej się corocznie we wrześniu Corrida Goyesca jest marzeniem każdego matadora. Przecież Andaluzja to mekka nie tylko flamenco, ale również corridy!
Przejazd z Rondy do Gibraltauru – następnego celu naszej wycieczki – to raptem 100 km, ale bardzo krętej drogi przez malownicze góry i wioski, nazywane tutaj pueblos blancos, czyli białe miasteczka. To „znak rozpoznawczy” Andaluzji – białe domy. Niesamowite, że któregoś z mieszkańców tych osad nie korciło, aby kiedyś się wyłamać, wyjść poza ten schemat i zmienić sobie kolor chaty na inny niż biały. Na przykład na żółty lub czerwony. Jeszcze bardziej niesamowite jest to, że wszystkie domy mają również dachy w tym samym kolorze! Ceglastym. Po krótkiej dyskusji o tym zjawisku jednomyślnie doszliśmy do wniosku, że w żadnej z tych miejscowości na pewno nie mieszkają jeszcze Polacy, bo inaczej te ich mieścinki wyglądałyby już niczym tęcza na niebie! No, ale póki co mieszkańcy Andaluzji mogą mieć swoje domki w każdym kolorze, pod warunkiem że będzie to kolor biały!
Kilometrów do przejechania tylko 100, ale czas podróży wydłużył się do 3 godzin! Nie da się jechać non stop, gdy co chwilę człowiek musi wysiadać i robić fotki krajobrazów, które zwykle można oglądać tylko w National Geographic. Andaluzja wprost zachwyca widokami. Po drodze jest mnóstwo tzw. „miradorów”, czyli punktów widokowych, gdzie turyści mogą bezpiecznie zaparkować auto i pstryknąć kilka fotek miasteczkom, pagórkom, przełęczom, dolinom, górom, skałom, lasom, rzekom i co tam jeszcze oko obiektywu zdoła uchwycić. W końcu około 60 km przed Gibraltarem, z murów bajkowego pueblo blanco Gaucin, dostrzegamy nareszcie Morze Śródziemne i charakterystyczną The Rock – ogromną skałę górującą nad zamorskim terytorium Zjednoczonego Królestwa.
Atrakcje dla turystów rozpoczynają się już od samego wjazdu do Gibraltaru. Po przejechaniu punktu granicznego wjeżdża się na skrzyżowanie z… pasem startowym dla samolotów! To bodajże jedyne lotnisko na świecie, które krzyżuje się z drogą, po której odbywa się normalny ruch samochodowy. Leci sobie samolocik, a tutaj zamykają szlabany jak na przejeździe kolejowym i dalej kierowco nie pojedziesz dopóki tenże samolocik nie wyląduje przed maską twojego autka. Ktoś może kiedyś wpadnie na pomysł wybudowania tunelu pod tym lotniskiem, ale to raczej pieśń przyszłości…
Obowiązkowy punkt programu w Gibraltarze to wjazd kolejką linową na szczyt The Rock – skały wznoszącej się nad miastem 426 metrów ponad poziomem morza. Koszt bileciku góra/dół to prawie 15 EUR, ale mimo że trochę drogo to jednak warto wjechać, bo na szczycie następuje zaskakujące powitanie. A witającymi są… magoty! Bezogonowe, człowiekowate, przesympatyczne, aczkolwiek wyjątkowo nachalne małpy! Są one symbolem Gibraltaru, stąd są objęte pieczołowitą ochroną lokalnych władz. Być może jednym z powodów stałej opieki nad tymi dziko żyjącymi zwierzętami jest legenda, która mówi o tym, że Gibraltar dopóty będzie brytyjski, dopóki żyją w nim magoty! Swoją drogą… trzeba pogratulować świetnego marketingu!
Widoczki z wierzchołka góry są imponujące! Podziwia się oczywiście całe miasto, port, lotnisko, ale również Cieśninę Gibraltarską i zarysy Czarnego Lądu. Naprawdę nic dziwnego, że Gibraltar to nadal strategiczny zakątek tej części świata. Mysz się nie prześliźnie, a tym bardziej jakiś „pirat”!
Żegnamy Gibraltar. Pobyt krótki, ale poza widoczkami, małpkami i skrzyżowaniem z pasem startowym nie ma tutaj dla nas czegoś więcej interesującego i nic tu po nas. Andaluzja wydaje się znacznie bardziej interesująca niż wielkobrytyjska namiastka. Brakuje Gibraltarowi trochę „brytyjskości”. Spodziewaliśmy się chociażby „piętrusów” i londyńskich taksówek, a w tej brytyjskiej eksklawie nawet ruch samochodowy odbywa się prawą stroną. Lekkie rozczarowanie jest. Dodatkowo zniechęca panująca okrutna drożyzna, więc nawet nie zaszczycamy swoją obecnością na kolacji. Mając do wyboru angielską kuchnię za gibraltarskie funty lub andaluzyjskie specjały wybieramy oczywiście paellę oraz małże w hiszpańskiej stolicy wiatrów – Tarifie. Cóż… Oryginalnością, jeśli chodzi o wybór kuchni tym razem nie błysnęliśmy!
Tarifa – europejska stolica wiatrów!
Tarifa przywitała nas palącym słońcem, pięknym kolorem morza i piaszczystymi, ciągnącymi się kilometrami plażami. A my postanowiliśmy się przywitać z Tarifą kulinarnie, bo Gibraltar nas w tym względzie rozczarował i postanowiliśmy nadrobić zaległości! Paella i małże w przytulnej restauracji nad brzegiem morza zazwyczaj smakują wyśmienicie! „Zazwyczaj”, bo niestety mieliśmy pecha i smak znakomicie prezentującej się i pachnącej paelli popsuł nam… długi i cudzy(!) włos wyłowiony z patelni. Niewybredne uwagi kelnerki i jednocześnie właścicielki tego przybytku po tym, gdy ośmieliliśmy się zwrócić uwagę w tej kwestii tylko dopełniły czary goryczy i na wpół głodni opuściliśmy lokal z arogancką obsługą! Oj, nieładnie tak traktować Klientów! Andaluzja jednak i tak jeszcze obroni się kulinarnie. Obiecuję!
Przyjęło się, że Tarifa jest nazywana europejską stolicą wiatrów, bo rzeczywiście dmucha tu całkiem mocno. Wszystko za sprawą „levante” i „poniente” – wiejących ze wschodu i zachodu bardzo silnych wiatrów tworzących wysokie fale. To sprawiło, że Tarifa stała się w ostatnim czasie rajem do uprawiania sportów wodnych i przyjęła miano europejskiej stolicy surfingu, windsurfingu i kitesurfingu. Niestety nie było nam dane zobaczyć tych tłumów na wodzie, bo marzec to nie jest oczywiście pora na pląsanie po morzu deską z żaglem lub bez. Nawet na najbardziej na południe wysuniętym skrawku kontynentalnej Europy!
To niewielkie miasteczko to również znakomity punkt wypadowy do marokańskiego Tangeru położonego zaledwie 20 kilometrów od brzegów Tarify. To byłoby naprawdę niepoważne z naszej strony, by być tak blisko Afryki i nie postawić tam nawet nogi. Tym bardziej, że pomiędzy Tarifą a Tangerem są regularne połączenia promowe, które pozwalają w niecałą godzinę przenieść się do zupełnie innego, niezwykle egzotycznego i jakże odmiennego od „znormalizowanej” Europy zakątka świata! Na dodatek lokalne biura podróży oferują 1-dniowe wycieczki do Tangeru za ok. 55 EUR/osobę (tutaj oferta jednego z lokalnych biur podróży). W cenie jest bilet powrotny na prom, przewodnik (w języku angielskim), transport z portu do najciekawszych miejsc Tangeru oraz obiad w tradycyjnej, marokańskiej restauracji. Żal nie skorzystać z takiej oferty! Żalu nie było… Skorzystaliśmy!
Sewilla – serce Andaluzji!
Ogromne, czarne i błyszczące oczy byka zaglądały nam wprost do talerzy, z których pałaszowaliśmy właśnie śniadanie. Wielkie nozdrza zdawały się poruszać, rozpoznawczo reagując na woń mojej jajecznicy, bekonu i kilku soczystych pomidorków, a wielkie rogi były już prawie gotowe do pochwycenia naszego posiłku i nadziania skołatanych ciężką nocą głów na deser. Postanowiliśmy patrzeć buhajowi prosto w oczy niczym bokser w ringu przed walką, stojąc naprzeciw swojego rywala twarzą w twarz, licząc na to, że wystraszy się tego co zobaczy w naszych groźnie wytrzeszczających się ślepiach i zmieni swoje plany konsumpcyjne. Niestety zwierzę nie dawało za wygraną i nadal jego oczy beznamiętnie wpatrywały się w nasze, nie dając jakichkolwiek oznak strachu czy zwątpienia… Hmmm… Noc musiała być naprawdę ciężka, bo głupawka ogarnęła nas z Flankiem, gdy słońce ledwie wychyliło się zza horyzontu. Tylko śmiechem można było zwalczyć zmęczenie i niewyspanie. Wypchana głowa żywego kiedyś byka (zresztą nie jedyna jak się okazało) zawieszona na ścianie restauracji w hoteliku La Codorniz nieopodal Tarify oczywiście nie mogła zagrozić temu, że wyruszymy w drogę bez najważniejszego posiłku dnia. Dzień wcześniej wróciliśmy z Tangeru i musieliśmy wieczorkiem z Flankiem odreagować, uczcić i powspominać w towarzystwie cygara i whisky naszą wizytę na Czarnym Lądzie. A wspomnieniom nie było końca…
Nocleg w hoteliku La Codorniz, czyli w tłumaczeniu „przepiórka”, okazał się dobrym pomysłem ze względów logistycznych i ekonomicznych. Logistycznych, bo po całodniowej wycieczce do Tangeru musieliśmy odpocząć w Tarifie lub okolicach, aby nabrać sił na dalszą drogę po Andaluzji. Finansowo również nie było źle, bo zapłaciliśmy 45 EUR za komfortowy pokój ze śniadaniem, dodatkowo mając do dyspozycji ogromny taras, leżaki, przepiękną plażę oddaloną o 100 metrów od hotelu i… święty spokój. W hotelu nie było bowiem żadnych innych gości, więc wieczorkiem wśród strzelistych palm, na zielonej trawce mogliśmy popij… znaczy się powspominać do woli, pomarzyć o kolejnych podróżach i gapić się w rozgwieżdżone niebo wywaleni na leżakach jak indyjscy maharadża.
W towarzystwie wypchanych buhajów oraz licznie zgromadzonych w restauracji pamiątek z korridy dopiliśmy sok ze świeżo wyciśniętych hiszpańskich pomarańczy (ach co za słodycz!), by za chwilę ruszyć w dalszą trasę naszą wypożyczoną „cytryną” w kierunku serca Andaluzji – Sewilli. Po kilku przebytych kilometrach od razu się zorientowaliśmy, że właśnie od teraz możemy zachłysnąć się Andaluzja w czystej postaci. Zza szyby samochodu wraz z pokonaniem każdego kolejnego zakrętu ukazywały nam się obrazy, które mogłyby być motywem niejednej pocztówki ukazującej piękno tego regionu Hiszpanii. Mijamy zielono-białe winnice kontrastujące z błękitem zmieszanych wód Morza Śródziemnego i Oceanu Atlantyckiego, białe miasteczka (pueblo blancos) położone na strzelistych wzgórzach i pagórkach, głęboki żółty kolor dojrzewających zbóż na rozległych polach, oliwkowe gaje… Przejeżdżając przez Vejer de la Frontera widoki wprost oszałamiają. Dobrze, że przez chwilę stoimy w korku, bo można na spokojnie popatrzeć na średniowieczne mury zamku i kościoła położonego na zielonym wzgórzu na tle charakterystycznego andaluzyjskiego pueblo blanco. Orgazm dla oczu! Piejemy z zachwytu, rozgrzane do czerwoności aparaty pstrykają fotki jedna za drugą… Naprawdę żal rozstawać się z takimi obrazami. Rozochoceni malowniczymi pejzażami zbaczamy nieco ze szlaku i skręcamy do Kadyksu. Przejeżdżamy drogą wzdłuż piaszczystych plaż pieszczonych spienionymi falami Oceanu Atlantyckiego. Na niebie nie uświadczysz choćby chmurki. Widoki znów oszałamiają. Ludzie! Chcemy tutaj zostać na całe życie – krzyczymy na cały regulator! Na szczęście będziemy mieli towarzystwo, bo reszta pasażerów zostaje z nami! Zdań odrębnych nie było, wszyscy zgodzili się bez zastanowienia. Pomysł przyjęto przez aklamację! Andaluzja to nasze miejsce na Ziemi!
Gdy się wjeżdża do Sewilli odnosi się wrażenie, że miasto leży nad samym morzem. Niska zabudowa składająca się z białych jak śnieg domów z żółtymi obramowaniami okien, strzeliste palmy, rześkie powietrze i niezły wiaterek niczym morska bryza powoduje, że człowiek będący pierwszy raz w tym mieście wypatruje wielkiej wody i plaż. Niestety to tylko złudzenie, a jedyna woda którą można zobaczyć w Sewilli to rzeka Gwadalkiwir. Kolejnym zaskoczeniem jest to, że w ogóle nie odczuwa się, że jest to miasto liczące ponad milion mieszkańców. Niby wielkie, ale nie widać wysokich do nieba biurowców czy wielopoziomowych skrzyżowań dróg i zakorkowanych ulic. Chwała architektom! Kwaterujemy się w Silken Al-Andalus Palace. Zasłużone cztery gwiazdki za zupełnie przyzwoite 50 EUR za pokój ze śniadaniem. Takie ceny niestety tylko poza sezonem, ale jest właśnie marzec więc chętnie potarzamy się w luksusie za rozsądną cenę.
Ruszamy w miasto. Do centrum całkiem blisko, więc zaledwie w parę minut po opuszczeniu hotelu mijamy Torre del Oro (Złotą Wieżę), jeden z symboli andaluzyjskiej stolicy. Wieża jak wieża, może trochę masywniejsza od tych, których widzieliśmy w swoim życiu chyba ze sto, ale generalnie oprócz zrobienia obowiązkowego zdjęcia nic tu nas nie zatrzymuje. Naszym celem i jednym z głównych powodów, dla których przybyliśmy do Sewilli to Plaza de Toros de la Maestranza – arena walk byków. To jeden z największych amfiteatrów w Hiszpanii, w którym nadal odbywają się korridy. Tego krwawego przedstawienia nie będziemy oglądać, bo sezon walk zaczyna się od kwietnia, ale nawet jakby był już kwiecień i tak byśmy nie poszli patrzeć na to na żywo. Okrutna rozrywka. Za bardzo przejmujące oglądać jak niczemu winne zwierzę jest wykańczane na oczach wielotysięcznej publiczności. Nie mniej jednak jest to element tutejszej kultury i wielowiekowej tradycji, więc nie ma co się obrażać na rzeczywistość i spróbować zrozumieć dlaczego korrida jest największą pasją Hiszpanów.
Arena walk byków robi ogromne wrażenie na zwiedzających już od początku wizyty. Obiekt wybudowano w 2 połowie XIX wieku i od tego czasu zaszło niewiele zmian. Historię czuć tutaj na każdym kroku. Angielskojęzyczny przewodnik za 6 euro oprowadza gości do wielu ważnych pomieszczeń i przedstawia historię oraz zasady korridy. Niezliczona ilość pamiątek, eksponatów, trofeów, wypchanych byczych głów, ozdobnych strojów matadorów i narzędzi „byczej zbrodni” czeka na turystów chcących poznać zwyczaje i dzieje związane z tym miejscem. Nawet niejaki Picasso odcisnął tutaj swoją obecność zdobiąc swoimi malunkami jedną z purpurowych kap matadora. Plaza de Toros de la Maestranza jest ogromna. Sercem tego wielkiego amfiteatru jest oczywiście piaszczysta arena otoczona pooranym śladami rogów byków i broni parkanem o krwistym kolorze dobranym tam zapewne rozmyślnie, aby rozwścieczać do czerwoności byki posyłane do walki z matadorami. Widownia może pomieścić ponad 12 000 osób i nie znajdziemy tutaj plastikowych czy metalowych krzesełek. Nic z tych rzeczy. Wszystko jest tak jak było prawie 2 stulecia temu – widzowie oglądają spektakl na murkach wykonanych z charakterystycznej wąskiej cegły. Dookoła wybudowano za to przepiękne arkady, chroniące zamożniejszą publikę przed słońcem. Do oglądania korridy na żywo nie namawiamy, ale odwiedzenie Plaza de Toros de la Maestranza z czystym sumieniem polecamy. Bez wątpliwości – jest tam po byku!
Byki, bykami, a nas dopadł wilczy apetyt. Wychyliliśmy się z ciemnego tunelu prowadzącego do wyjścia z Plaza de Toros i niczym surykatki zaczęliśmy rozglądać się dookoła za posiłkiem. Być w Hiszpanii i nie doświadczyć tapas to jakby być w Rzymie i nie widzieć papieża! Problemem nie było więc co zjeść, tylko gdzie. Wybór miejsc oferujących tapas jest oczywiście przeogromny, ale chwilę musi zająć zanim człowiek zdecyduje się który lokal wybrać. Na każdym kroku bowiem napotykamy różnej maści bary tapas. Wiele z nich wyspecjalizowanych jest wręcz w przekąskach przygotowanych z jednego lub z dominującą rolą danego składnika, np. szynki czy papryki. Naprawdę trudno się zdecydować. W końcu wybieramy Las Escobas przy Calle Conteros. Strzał w dziesiątkę. I to przynajmniej z dwóch powodów. Pierwszy, że naprzeciwko baru jest Katedra Sewilska i La Giralda – kolejne punkty na naszej mapie zwiedzania miasta. A powód drugi to taki, że knajpka oferuje klasyczne tapas, czyli możemy spróbować różnorodnych przekąsek na jednym talerzu. Za około 10 euro otrzymujemy słusznej wielkości wymyślnych kształtów paterę z kilkoma porcjami różnych przekąsek, m. in. osławioną andaluzyjską szynkę, chorizo (czyli kiełbasę z papryką), kawałki lokalnie produkowanych serów, opanierowane i smażone w głębokim oleju ośmiorniczki czy marynowane ostre papryczki. A nie mówiłem, że Andaluzja jeszcze obroni się na talerzu? Wszystko smakuje wyśmienicie. Ha! Tylko kto odważyłby się powiedzieć coś innego, jeśli ma się świadomość, że w Las Escobas obsługują klientów od 1386 roku. Napiszę to jeszcze raz: od 1386 roku, żeby nie było, że walnąłem jakąś literówkę!
Wszystkie te specjały smakują jeszcze lepiej gdy zajada się nimi przy stolikach ustawionych na wprost Katedry Sewilskiej i La Giraldy, bezsprzecznie centralnymi punktami miasta i jego znakami rozpoznawczymi. Budowle są jednymi z najwyższych w mieście. Przypominają codziennie mieszkańcom i turystom o tym, że w czasach gdy Sewilla i Andaluzja była pod panowaniem muzułmańskim były częściami składowymi ogromnego meczetu. Po trwającej ponad sto lat przebudowie świątynia stała się już pod koniec XV wieku ogromną gotycką katedrą, jedną z największych i najpiękniejszych w Europie. Rzeczywiście urodą katedra nie ustępuje najokazalszym kościołom wybudowanym nie tylko w tym stylu architektonicznym. Począwszy od portalu i skończywszy na prezbiterium widać gołym okiem, że świątynię zbudowano z ogromnym rozmachem, wielkim nakładem pracy, pieczołowitością o każdy architektoniczny detal i nie szczędzono wydatków na wystrój katedry. Szczególny zachwyt budzi największa dekoracja ołtarza na świecie – całkowicie pozłacana, z kunsztownie wykonanymi płaskorzeźbami. Ołtarz oddzielony jest od nawy głównej przytłaczającej wielkości kratą z kutego żelaza wykonaną ponad pięć stuleci temu. W katedrze można również zobaczyć domniemane miejsce pochowania Krzysztofa Kolumba. Do tej pory nie udowodniono bowiem czy szczątki tego wielkiego podróżnika i odkrywcy spoczywają w Sewilli czy na Dominikanie. Do prezbiterium przytula się La Giralda – wysoka na ponad 100 metrów dzwonnica, która pod panowaniem muzułmańskim pełniła funkcję minaretu. Ze szczytu wieży roztacza się widok na całe miasto. Oczywiście tylko dla tych, którzy z mozołem pokonają setki schodów i opłacą bilecik w kwocie około 8 euro. Na szczęście wejście do katedry jest bezpłatne, bo póki co za modlenie się w kościele nie trzeba jeszcze płacić.
Ostatnim punktem na naszym szlaku po andaluzyjskiej stolicy jest Plac Hiszpański. Tak jak po obiedzie podaje się deser, tak na koniec eskapady po Sewilli trzeba zobaczyć Plac Hiszpański. To absolutny „is a must” każdej wycieczki po mieście. Wyjątkowość tego miejsca docenili nawet twórcy „Gwiezdnych wojen”, gdzie plac stał się planem filmowym w dwóch odcinkach tej serii – „Mroczne widmo” i „Atak klonów”. Główną rolę w tym miejscu gra półkolisty pawilon, wykonany całkowicie z cegły, który ciągnie się na długości paręset metrów. Turyści mogą wspinać się po schodach prowadzących na niezabudowane oknami galerie i z góry podziwiać imponującej wielkości plac i półkoliste fosy, nad którymi przewieszono mosty o fantazyjnych kształtach przypominających te weneckie. Dodatkowo, u podstawy budynku można odpocząć na 48 ławeczkach wykonanych z bajecznie kolorowych płytek azulejos. Na „oparciu” każdej ławeczki znajdują się ceramiczne mozaiki przedstawiające 48 hiszpańskich prowincji i ważne wydarzenia w ich dziejach. Niezwykłe miejsce i niezwykła atmosfera. Wszystko współgra ze sobą. Doskonale zaprojektowane. Chapeau bas maestro Anibal Gonzalez! Naprawdę facet znał się na swojej robocie i stworzył niesamowite miejsce, które stało się nie tylko symbolem Sewilli, ale również przyjemnym schronieniem dla spacerowiczów przed upałami i zgiełkiem tego wielkiego miasta. Właśnie dzięki takim miejscom Andaluzja przyciąga co roku miliony turystów.
Jeden dzień w stolicy Andaluzji minął jak z bicza strzelił. To oczywiście za mało, aby poznać wszystko co interesujące i warte zobaczenia w Sewilli. Jeszcze tylko tapas, kilka kieliszków czerwonego andaluzyjskiego wina, wsłuchiwanie się we flamenco grające w tle gwaru rozmawiających żywiołowo ludzi w jednym z klimatycznych barów w dzielnicy La Macarena i trzeba powoli myślami być już w Kordobie – kolejnym celem naszej wycieczki po Andaluzji. Troszkę szkoda wybiegać już tak myślami naprzód kiedy ma się uczucie niedosytu. Chciałoby się być na chwilę jednym z Sevillanos, którzy uważają, że chwila jest po to, by się nią cieszyć, a jutro zatroszczy się o siebie samo!
850 powodów dla których warto odwiedzić Kordobę
Dźwięk dzwonka telefonu poderwał Kecaja z łóżka na równe nogi. Z trudem odnalazł wściekle wibrującą komórkę i kompletnie zaspany wydusił z siebie słowa powitania. To „Rzeczywistość” stęskniła się za nim i zaczęła wypytywać o zamówienia, rabaty, korespondencję i szereg innych dupereli, które 2500 km stąd zdawały się być dla kogoś sprawą życia i śmierci. Jego zdawkowe odpowiedzi na szczęście skutecznie zniechęciły rozmówcę do rozwijania tematu i dialog szybko miał się ku końcowi. Zdążył się jeszcze dowiedzieć, że w kraju znowu zima i odłożył z ulgą słuchawkę. Zima? Jaka zima? Ach… Przecież to marzec! – zdał sobie po chwili z tego sprawę. Spojrzał na zegarek, który właśnie wskazał 9:00. Toż to szczera noc, a tu tarabanią się jakby się co paliło. Podszedł do okna i odsunął grubą kotarę, która skutecznie uniemożliwiała do tej pory dopływ światła do naszego hotelowego pokoju. Nasze oczy aż zawyły z bólu kiedy ostre promienie słońca zaatakowały nagle i bez ostrzeżenia. Ogromna jasna plama królowała na bezchmurnym niebie na tle soczystej zieleni palm i błękitnej wody przyhotelowego basenu. Taką zimę to my rozumiemy! Aż chce się żyć!
Od tej chwili szkoda było już każdej minuty. Szybki prysznic, śniadanko, pakowanie walizek i już za chwilę siedzieliśmy w naszej wynajętej „cytrynie” gotowi do podróży z Sewilli do Kordoby. Przed nami jakieś 150 km drogi. Autostradą A-4 w niecałe 2 godziny docieramy do celu podróży. Trochę się ślimaczyliśmy, a to wszystko przez częste postoje spowodowane chęcią napawania się przepięknymi krajobrazami andaluzyjskiej prowincji. Andaluzja oprócz niezwykłej historii, unikalnych widoków i spektakularnych zabytków to również, a może przede wszystkim, region rolniczy. Gdy tylko wyjedzie się poza miasto naszym oczom ukazują się wielohektarowe połacie upraw oliwek, słoneczników i winorośli. Gleba ma tutaj charakterystyczny białawy kolor, przez co ma się wrażenie, że spadł właśnie… śnieg. To wszystko za sprawą występowania niezwykle kredowych gleb. To właśnie kreda tworzy na powierzchni twardą skorupę, która chroni przed zbyt szybkim odparowaniem wody, co w ciepłym i suchym andaluzyjskim klimacie ma niezmiernie istotne znaczenie dla jakości uprawianych winorośli, a tym samym dla smaku produkowanych tutaj win. W Andaluzji słońce świeci przez minimum 200 dni w roku, więc szkoda byłoby nie wykorzystać takiego daru niebios. Oprócz zagospodarowanych uprawami pól co chwilę napotykamy ogromne farmy… słoneczne. Tysiące luster paneli słonecznych przeglądających się w bezchmurnym niebie dają złudzenie, że oto zbliżamy się do ogromnego sztucznego zbiornika wodnego, jeziora lub jakiejś spokojnej morskiej zatoczki. Można zatem śmiało powiedzieć, że kilkukrotnie mogliśmy doświadczyć swoistego rodzaju… fatamorgany. Do tej pory to my takie rzeczy oglądaliśmy tylko w drodze do Chott el-Jerid w Tunezji.
Kordoba to miasto wielkości Bydgoszczy czy Białegostoku. Przez miasto przepływa sobie majestatycznie ta sama rzeka co w Sewilli, czyli Gwadalkiwir, przez którą przewieszono 400 metrowy most Puento Romano z zachowanymi z czasów rzymskich fundamentami. Jednak największą turystyczną atrakcją Kordoby, ściągającą tu gawiedź z całego świata to Mezquita. To dawny meczet, który po przepędzeniu Arabów z Andaluzji został przebudowany i dostosowany na potrzeby chrześcijańskiej katedry. Nad świątynią góruje prawie 100 metrowa dzwonnica, służąca kiedyś za minaret. Przed wejściem do dawnego meczetu rozpościera się niezwykłej urody ogród z drzewami pomarańczowymi oblepionymi owocami niczym bombki na choince. Wejściówka do katedry to koszt około 8 euro, ale nie ma co żałować ani jednego eurocenta. Wygląd i architektura kościoła to rzecz arcywyjątkowa. Tego naprawdę nie ujrzy się nigdzie indziej na świecie. Można tutaj zobaczyć wiele ciekawych zakamarków, ale i tak widok lasu 850 kolumn połączonych ze sobą czerwono-żółtymi łukami bije na głowę pozostałą resztę atrakcji. Z rozdziawionymi paszczami przechadzamy się pomiędzy setkami granitowych i marmurowych filarów. Promienie słońca przebijają się do pomieszczeń przez bajecznie kolorowe witraże, dodając jeszcze większego efektu całości. W niektórych miejscach widać jakby tęcza jakimś dziwnym sposobem przedarła się do wnętrza katedry. Pomieszanie detali architektonicznych charakterystycznych dla islamu i chrześcijańskiej sztuki sakralnej daje niezwykły i niespotykany gdzie indziej efekt. W świątyni nadal przechowywana jest pozłacana wersja Koranu w bogato zdobionej modlitewnej niszy zwanej mihrabem. To tutaj pielgrzymi na kolanach okrążali to miejsce siedmiokrotnie, co widać po wytartej od szurania posadzce.
Mezquita to bez wątpienia jeden z najwspanialszych obiektów sakralnych jakie w życiu widzieliśmy. Nietypowy, oryginalny, zupełnie niepodobny do innych, nietuzinkowy, niesamowity, niepowtarzalny, unikalny… Wszystkich przymiotników opisujących to niezwykłe miejsce nie będziemy wymieniać, aby nie być posądzonym o przesadną egzaltację. Najlepiej by było, gdybyście sami się wybrali do Kordoby i wtrącili do mojej listy swoje przymiotnikowe „trzy grosze”. O Wasze pozytywne opinie i wrażenia będziemy spokojni jak nigdy.
Garganta del Chorro – Horror w biały dzień!
Wizyta w Kordobie dobiegała końca. Zobaczyliśmy przepiękną Mezquitę i pospacerowaliśmy w iście żółwim tempie po ciasnych uliczkach ścisłego centrum miasta pomiędzy nieskazitelnie pobielonymi ścianami domów kontrastujących z kolorowymi pelargoniami zwisających w donicach z dachów, balkoników i okien. Mimo tego i tak zwiedzanie zajęło nam dużo mniej czasu niż przewidywaliśmy. Południe minęło już jakiś czas temu, ale słońce nadal wisiało pionowo nad naszymi głowami. Kolejnym i już ostatnim celem naszej podróży po Andaluzji była Malaga, gdzie mieliśmy tylko przenocować przed jutrzejszym powrotem do kraju. Pozostało zatem pokonać około 160 km, zapuszkować się w hotelu, spokojnie doczekać zmierzchu, wyspać się i odlecieć… Co? Nic z tych rzeczy! Żaden z nas nawet przez chwilę nie wziął takiego scenariusza pod uwagę. Postanowiliśmy, że wykorzystamy do maksimum każdą chwilę na poznanie Andaluzji, bo następna okazja przyjazdu w te rejony może się szybko nie powtórzyć. Przy aromatycznej kawie i soczkach w jednej z przytulnych kawiarni rozłożyliśmy nasz przewodnik i rozpoczęliśmy poszukiwania atrakcji turystycznej, która byłaby po drodze z Kordoby do Malagi. Na szczęście długo nie trzeba było szukać i wybór okazał się łatwiejszy niż przypuszczaliśmy. Taka jest właśnie Andaluzja. Tutaj na niemalże każdym kroku można natknąć się na miejsca niezwykłe. Ruszamy do El Chorro! Jak przeczytaliśmy w przewodniku znajduje się tam jeden z hiszpańskich cudów natury. To będzie wisienka na naszym andaluzyjskim torcie!
Dojazd z Kordoby do El Chorro zajmuje około 2 godzin. Najprościej dojechać tam autem trasą A-45 prowadzącą z Kordoby do Malagi, a następnie po przejechaniu około 120 km zjechać w prawo z autostrady na wysokości miejscowości Antequera i kierować się na Campillos. Stamtąd już liczne drogowskazy poprowadzą Was krętymi dróżkami, w towarzystwie niesamowitych krajobrazów do El Chorro. Ze względu na te widoki czas przejazdu może nieco się wydłużyć. No bo jak tu nie stanąć na poboczu i nie pstryknąć sobie fotki na tle Gór Betyckich odbijających się w taflach wody licznych jezior i zieleni tak zielonej, że człowiek do tej pory zielonego pojęcia nie miał, że może być aż tak zielono?! Cuda… Ups! Zapomniałem się. Przecież one dopiero przed nami!
El Chorro to niewielka miejscowość położona nad sztucznie spiętrzonym zbiornikiem wodnym wśród dzikiej przyrody i urwistych skał. Przejeżdżamy po krawędzi tamy spiętrzającej wody rzeki Guadalhorce i kilkaset metrów dalej droga się kończy. Samochód trzeba zostawić na niewielkim parkingu i skierować się po znakach na „Caminito del Rey”. „Ścieżka króla”, bo tak tłumaczy się tę nazwę, to pieszy szlak prowadzący do wapiennego wąwozu. Turystów jak na lekarstwo. W przewodniku autorzy odtrąbili tutaj cud natury, a wokół pusto jak na promocji choinek w styczniu. Na szczęście naprzeciw nas wyszedł młody chłopak i postanowiliśmy po angielsku zapytać go jak daleko jeszcze do Caminito del Rey. A on ochoczo i bardzo szczegółowo wyjaśnił nam ile jeszcze przed nami drogi, jaką drogą dojść i na co mamy uważać. Ze zrozumieniem tego co mówi nie było najmniejszego problemu. Zrozumieliśmy każde jego słowo, no bo jak nie rozumieć… języka ojczystego?! Polacy są, jak zwykle zresztą, wszędzie! Nawet na tym pustkowiu. Andaluzja, choć wyjątkowa, nie jest wyjątkiem. Okazało się, że grupa wspinaczy skałkowych z Opolszczyzny postanowiła zdobyć strome szczyty Gór Betyckich.
Kilkadziesiąt kroków dalej wszystko się wyjaśniło i ujrzeliśmy nareszcie to po co tutaj przyjechaliśmy. Garganta del Chorro to ogromne wapienne skały tworzące urwisty kanion. Opadające pionowo skały o wysokości około 180 metrów toną w spiętrzonych przez tamę wodach rzeki Guadalhorce. Szczególny widok to dwie stojące obok siebie skały, które dzieli od siebie ledwo 10 metrów, tworząc wąską gardziel. Na mniej więcej na 120 metrach wysokości wisi wątłej konstrukcji drewniany most, który spina dwie skały niczym kajdanki ręce więźnia. Poniżej oczywiście przepaść aż strach, a po moście spacerują chyba szaleńcy. Co ciekawe, nie widać, aby na most prowadziła jakakolwiek droga. Po dokładnym przyjrzeniu się jednemu ze zboczy widać, że kiedyś droga na most jednak istniała. Niestety zapewne ząb czasu nadgryzł przyklejoną do zbocza konstrukcję drewnianej kładki okalającej zbocze. Pozostały jedynie fragmenty konstrukcji, wiszące czasami bezładnie wzdłuż góry. I tak to nie zmienia faktu, że gdyby nawet ta kładka była w nienagannym stanie technicznym to i tak trzeba by było kilka razy się poważnie zastanowić czy starczyłoby odwagi przejść szlakiem Caminito del Rey. Śmiałkowie spacerujący po moście najwyraźniej takich dylematów nie mieli, bo kładka nie była im potrzebna, aby wspiąć się tam gdzie zapragnęli. Jeszcze długo z nieukrywanym podziwem obserwowaliśmy kolejnych odważnych młodzieńców z Polski przyklejonych do skały i zdobywających centymetr po centymetrze tę stromiznę.
P.S. 26 marca 2015 roku szlak Caminito del Rey został ponownie udostępniony turystom, a drewniany most łaczący dwie potężne skały kanionu zastąpiono solidną stalową konstrukcją. Andaluzja dała tym samym kolejny powód do wizyty tego regionu Hiszpanii.
Andaluzja? Wow!
Do Malagi dojechaliśmy gdy zapadał zmierzch. Na obrzeżach miasta mieliśmy zarezerwowany nocleg w hotelu Tryp Malaga Guadalmar. Cena 50 euro za przestronny i komfortowy pokój ze śniadaniem w czterogwiazdkowym standardzie. Poza, czy też precyzyjniej rzecz ujmując, przed sezonem. I właśnie m.in. dlatego proponujemy odwiedzić Andaluzję wczesną wiosną. Oprócz aspektów ekonomicznych, czyli dużo niższych cen lotów, hoteli, wypożyczenia samochodu, aura sprzyja podróżom po tym jednym z najpiękniejszych regionów Półwyspu Iberyjskiego. My jesteśmy pod ogromnym wrażeniem. I to na tyle dużym, że Andaluzja bezapelacyjnie stała się liderem naszego rankingu naszych miejsc na Ziemi! Kto wie… Może kiedyś, na emeryturce, spakujemy walizki i staniemy się jednym z Sevillanos lub mieszkańcami jednego z prowincjonalnych pueblo blanco.
Witam,
dziękuję Autorom za ten ciekawy opis wojaży po Andaluzji okraszony sporą dawką humoru i pięknymi zdjęciami! Emanuje z niego zachwyt tamtejszymi krajobrazami, zabytkami i kuchnią, który już mi się udzielił, choć jeszcze tam nie byłem, wybieram się dopiero w październiku.
Pozdrawiam
Sławek
Świetny i z humorem tekst jakich mało. Dokładnie taką samą ścieżkę przebyłam dwa lata temu choć nie miałam pojęcia o tym duplikacie. Ja też sobie życzę powrotu, może już tej jesieni. A dla przyszłych pokoleń podpowiem że w Maladze wynająć auto można w polskiej wypożyczalni: https://malagaudrive.com/pl/ Autorom bloga życzę spełniania marzeń podróżniczych i więcej takich pozytywnych wpisów. Hasta pronto!