Milesti Mici – największa winnica świata
Planując wyjazd do Mołdawii natknąłem się na informację, że to właśnie tu znajdują się dwie największe winnice na świecie. O ile nazwa Cricova nie była mi obca, to Milesti Mici nic mi nie mówiła. Jakież było moje zdziwienie, gdy przeczytałem, że to właśnie Milesti Mici dzierży palnę pierwszeństwa potwierdzoną certyfikatem Guinnesa. No cóż, nie pierwszy i pewnie nieostatni raz przekonałem się jak wciąż niewiele wiem, pomimo przeżycia już całkiem pokaźnej ilości „wiosen”.
Do Milecti Mici wyruszyliśmy z oddalonego niespełna 30 km Kiszyniowa, który był naszą bazą wypadową po Mołdawii. Należy pamiętać, że winnicę można zwiedzać tylko własnym samochodem, więc jeśli takowego nie posiadacie to nic z tego nie będzie. My skorzystaliśmy z wypożyczali, ponieważ do Kiszyniowa przybyliśmy drogą powietrzną a w planach była jeszcze Cricova i Naddniestrze. Bilety należy zarezerwować wcześniej na stronie winiarni lub telefonicznie, gdzie możemy wybrać przewodnika posługujące się językiem rumuńskim, rosyjskim i angielskim. Do wyboru jest kilka pakietów, w tym z degustacją i przekąskami. My zdecydowaliśmy się na Menu „DeliCarne” w cenie 350 MDL od dzioba. Odradzam jazdę w „ciemno” licząc, że może się uda, zwłaszcza w sezonie letnim. Przyznam szczerze, że sam długo zwlekałem z rezerwacją i na 4-5 dni przed planowaną wizytą okazało się, że nie ma już wolnych miejsc. Jednak nie zamierzałem odpuszczać i gdzieś się wcisnąć podczas naszej czterodniowej wizyty w Mołdawii. Tak długo molestowałem pracujące tam panie, że w końcu po trzech dniach moich natręctw, wcisnęły nas jajo nad gabaryt na dziesiątą rano. Pora może mało atrakcyjna jak na pakiet z degustacją, ale być w drugiej co do wielkości winiarni Cricova, a nie być w największej Milesti Mici – to nie do przyjęcia!!! Ta nietypowa pora oraz inny niż wcześniej planowałem dzień, wymusiły dokonanie poważnych zmian w naszym dosyć napiętym planie podróży.
Po dotarciu na miejsce, ustawiliśmy się grzecznie w dosyć sporej kolejce samochodów. Po odebraniu biletów, zostaliśmy podzieleniu na grupy, w zależności od tego jaki język wybraliśmy. W naszej angielskojęzycznej było siedem aut. Do pierwszego wsiadł przewodnik a my mieliśmy trzymać się za nimi. Po kilu chwilach przekroczyliśmy bramy tego „winnego Hadesu”. Przyznam szczerze, że na początku czuliśmy się trochę nieswojo pokonując kolejne zakręty otoczeni beczkami wypełnionymi „napojem Bogów”. Na pierwszym pit stopie wysiedliśmy z samochodów a przewodniczka rozpoczęła swoją opowieść o tym co, gdzie, jak i kiedy. Potem był drugi, trzeci itd. Cała zabawa trwała niespełna godzinę.
Na koniec zostaliśmy jeszcze raz podzieleni na kolejne podgrupy, tym razem ze względu na wykupiony pakiet degustacyjny. Przewodniczka przebiegła pomiędzy stołami i dosyć pobieżnie streściła co kto ma w butelkach oraz karafkach. Poprosiła abyśmy nie rozsiadali się tu dłużej niż 40 minut, bo będzie trzeba przygotować trunki i przekąski dla kolejnych grup, a ona tymczasem musi pędzić, bo za chwilę prowadzi następnych turystów. Przyznam, iż było to dosyć słabe, ale w końcu sam się o tym przekonałem próbując zarezerwować tu zwiedzanie, że w sezonie letnim terminy są tu mocno napięte a szczególnie w weekendy.
Całkowita długość korytarzy Milesti Mici wynosi ponad 200 kilometrów z czego 55 jest wykorzystywanych. W piwnicach leżakuje około półtora miliona butelek szlachetnego trunku. Samo zwiedzanie podziemnych korytarzy jest dosyć osobliwym doznaniem i naprawdę może się podobać. Stała temperatura oscylująca w przedziale 12-14 stopni jest idealna dla win, natomiast dla nierozważnego turysty może być niemiłym zaskoczeniem, zwłaszcza w porze letniej, gdy na zewnątrz jest gorąco. Dlatego należy pamiętać o zabraniu ciepłego polaru i długich spodni, aby wycieczka nie stała się udręką. Na szczęście w Milesti Mici poruszamy się własnymi samochodami, więc można się „dogrzać” i nie zmarznąć jak w Cricovej gdzie jeździ się otwartymi wagonikami.
Na pewno wyprawa do Mileci Mici może być niezapomnianym przeżyciem, dzięki któremu pokochacie wino, o ile już go nie uwielbiacie. Sam po sobie wiem, że jako zdeklarowany „smakosz” szkockiej „pędzonej na myszach”, z każdą kolejną wizytą w winnicy, zaczynam ckliwie spoglądać w kierunku winnego trunku. Może to znak upływającego czasu, zmiany upodobań lub po prostu docenienia wielowiekowej tradycji wytwarzania i ciągłego udoskonalania produkcji wina.
ciekawe miejsce